Życie w cieniu hałdy

Mieczysław Opaliński, Otylia Tyrna. fot.: Agnieszka Moś

Życie w cieniu hałdy.

Rozmowa Otylii Tyrny z Mieczysławem Opalińskim na temat życia w brzeszczańskich Barakach oraz pracy na hałdzie.

 

Otylia Tyrna: Baraki to pozostałość po pracownikach niemieckich zatrudnionych w czasie okupacji na kopalni. Jak to wyglądało na owe czasy, właściwie lata 48-65? Dobrze by było, by zachować informację o tym, jak właściwie ludzie przez 30ści parę lat mieszkali – tym bardziej istotne, że tych baraków już nie ma, zostały wyburzone… Ja urodziłam się na Nowej Kolonii i tam mieszkałam prawie 17 lat; pamiętam jako dziecko, jak tam chodziłam do koleżanek, jak to wyglądało, ale by przybliżyć to innym, załączymy plan, który przedstawia, jak wyglądały te barki, gdzie były domy gospodarcze, jak wyglądały ogródki i kto tam w tych latach mieszkał. Mieciu, możesz coś o tym opowiedzieć? Kiedy twoi rodzice dostali mieszkanie w tych barakach?

Mieczysław Opaliński: Moi rodzice przeprowadzili się w ’47 z Przecieszyna na Nową Kolonię razem z moim bratem Frankiem, obecnie już nieżyjącym. Ja się urodziłem 1 lutego ’48 w domu, gdzie mieszkali Olejnicy, a potem około ’50 przeprowadziliśmy się do budynku nr 3, w którym mieszkaliśmy do ’64 roku. I w ’64 przeprowadziłem się z rodzicami do nowego, prywatnego budynku w rejonie Brzeszcze Bór.

 

Czyli faktycznie mieszkałeś tam prawie 15 lat. Jak wyglądało to mieszkanie?

Był to budynek, który miał wejście i wyjście z dwóch stron, sień przez środek. Po prawej stronie my Opalińscy, następnie Wawry, a po lewej stronie przy wyjściu Kulińscy, Kobylańscy od środka i po mieszkaniu Wawrów Zontki z Palczowic. Po Kobylańskich mieszkała Hustarek Sławcia; tam następnie przegrodzili korytarz na połowę i zrobili kuchenkę, a my mieliśmy już osobne wejście, tzn. nie było już żadnego przejścia, tylko lufcik z 5 metrów, by dochodziło powietrze. Mieliśmy też zasłonę, gdzie wisiały ubrania robocze na hołdę, no i przez lato piec „kozę”, tam gotowaliśmy w lecie. Jeśli chodzi o mieszkanie, to kuchnia, jakieś 4-5 metrów z boku, i spiżarka 3×2 duża. Wyposażenie to kredens, łóżko i obrazy święte, tak samo w kuchni i oczywiście piec kaflowy, maszyna do szycia, na której szyła mama, a w zimie piecyk żelaźniak, ale w tej naszej sieni był też normalnie na 4 nóżki z płaską blachą. …no więc piec kaflowy w pokoju, 2 szafy, 2 łóżka i leżanka i obraz Maki Boskiej z Dzieciątkiem, radio Mazur, stolik okrągły na 4 nogach i karnisze, firanki, a leżanka po prawej stronie. Nad radiem wisiał portret ślubny rodziców.

Rysunek 1. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 2. autor: Mieczysław Opaliński

Jak w każdej rodzinie… a gdzie woda?

Wody nie było, chodziliśmy do budynku, gdzie mieszkali Płonki, barak nr 4, tam była pralnia, kociołek z podgrzewaną wodą i zbiornik. Ubikacja oczywiście zbiorowa, tam gdzie mieszkali Galochy, Pulikowscy po prawej stronie.

Rysunek 3. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 4. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 5. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 6. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 7. autor: Mieczysław Opaliński

Rysunek 8. autor: Mieczysław Opaliński

Po prawej stronie waszego domu?

Nie, tam gdzie Galochy, Bojczuki… to będzie gdzieś numer 5. Powinno być zaznaczone, bo ja to rysowałem. W każdym razie ubikacja i woda zupełnie na zewnątrz. O tu są, ubikacje, wychodek zbiorowy, nr 11.

 

Ale zaraz, chwileczkę – ja pamiętam, że to było zamykane na kłódkę..?

Nie, normalnie były 3 drzwi z jednej i z drugiej strony. Jak ktoś wchodził z jednej strony, to byliśmy umówieni, że tam my, Bojczuki, a z drugiej Ślebarscy mieli.

 

Czyli że jedno pomieszczenie z ubikacją było przypisane do baraku, i tam była muszla?

Nie, deski wycięte, i jak ktoś tam wszedł z tamtej strony, to było słychać, było odgrodzene, drugie drzwi tak samo.

 

Jak to było czyszczone?

No pompowali, puszczali to, był szlauch… nie, było to zamykane, od zewnątrz był skobelek.

 

W zimie też się tak chodziło?

W zimie było wiadro, no bo gdzie polecioł w zimie…

 

A gdzie wylewaliście wodę z mycia garnków?

No do wiadra i tam mieliśmy tako szopę, i za nią przestrzeń, oborniki, część było nasza, Zontków i tam była zrobiona kupa gnoju, no to jak szedł, to tam było ze 20 metrów i chlust…

 

Aha, to w ten sposób się załatwiało …jak ja szłam na teren baraków, to zdawało mi się, że mieliście trotuary – tak się wtedy mówiło, obecnie chodniki, nawet mieliście takie fajne krawężniki, nawet nie wiem, czy drogi nie były wylane cementem, drogi czym były bite – było to o wiele lepsze niż na Nowej Kolonii i ja pamiętam, że mi się to tak zawsze wydawało, że czemu mają oni, a czemu my nie mamy, jak u nas są lepsze mieszkania. (śmiech)

No i tam gdzie mieszkali Zontki, Sówki, to w podziemia schodziło się i każdy tam miał piwnicę – to było normalnie przez cały budynek, tylko że było wejście po schodach, drzwi, cztery schódki do drzwi, potem na dół się schodziło przez cały korytarz i każdy miał tam piwnicę, jedni zamykali, drudzy nie – no bo co, zimnioków ci nabiere…?

 

…albo dwa słoiki kompotu? (śmiech)

Każdy to tam założył tylko skobel – światła nie było, to tak każdy świeczkę, bo kto by to tam świecił – no i tak jak mówię, na te skoble. Mama mówiła, że jak kto ni mo zimnioków, to niech biere, jak ni mo kapusty, to też niech biere… no i tam był też zbiorowy śmietnik, jeden przy naszych szopach, a drugi zaroz jak mieli Huczki, z tamtej strony. To było gdzieś tak wysokie na 1,5 metra i z 5 metrów. I tam się po prostu wysypywało wszystko jak leci… i potem jakby kto szedł prosto do lasu od tych Huczków to Zabiegło mioł tam karuzelę no i my się tak wozili – normalnie na łańcuszkach, my to pchali i tak się to obracało.

 

Tej karuzeli nie pamiętam, ona długo była?

No pewnie, ale na zimę to to rozkręcoł, to było od wiosny.

 

Powiedz mi, jeszcze do mieszkania wrócimy za chwilę, ale jak już jesteśmy przy tych bytowych sprawach, czy rodzice chowali jakieś kury, króliki?

W tym pierwszym budynku były króliki, kaczków dużo, i gęsi były, i mieliśmy ozdobne dwa łabędzie, takie domowe. No i gęsi zawsze rano wychodziły, szły na werkplatz i same wracały.

 

One szły same tak daleko?

Tu pod hołdą i przez tory od Kolonii, one tam same szły i same wracały. U nas były kaczki w domu i też tak chodziły same. No i oczywiście świnie w budynku ze stolarni. By to wszystko uchować, mieliśmy od kopalni działkę, jak jest ten zakład od stacji za Morończykiem i Jarnotem mieliśmy działeczkę, i tam było zboże… część jak przyjeżdżali furmany po węgiel, no taki z tatą też robił, on był gospodarem, to mówił, że śczedziniątka, czyli koniczyna czy siano, no to nam przywoził, a resztę się sadziło. Jeszcze mama miała jaja pod gęsią i te co żyły, to dawała do gara z wodą i zawsze łokieć wkładała, by woda nie była ani za zimna ani za ciepła, bo tam było to kurczątko. Jak włożyła do wody i się ruszało, to znaczyło, że żyje – a jak nie, to jak rzuciła tym jajem, to smród był na całą Nową Kolonię. (śmiech) To było sprawdzanie, by niepotrzebnie gęś nie siedziała i ciepła to jajko nie odbierało. A samce to mielimy swoje, albo kolega taty przywoził, wymieniali, by była świeża krew.

 

Wyście, jak na baraki, byli mało dzietną rodziną, tylko dwóch synów, to nie było problemów ze spaniem – Franek to spał pewnie w kuchni…?

Tak, a na przykład u Zontków to już było dużo dzieci…

 

A powiedz mi, jak się bawiliście na podwórku?

No to my się zbierali i graliśmy w klasy, były wyrysowane, a w lesie obowiązkowy palant i piłka – albo gubówka, albo jak te stare piłki na blazę na stadionie nam dali za pomoc za ściąganie siatek. Potem znowu na tych ścianach, gdzie mieszkały Płonki i Bojczuki, mielimy wyrysowane farbą i graliśmy w zośkę albo puckę. To była normalnie pończocha i tak ubita, by była ciężka, to się moczyło,byle szmatę, troszkę metalu lub drzewa, by strzał był mocny. I liczylimy punkty, czy to było z kolana czy nie, no i każdy bronił. Na skraju lasu też graliśmy w nóż – tam się zbieraliśmy no i jeden place, drugi, trzeci… 

 

Dzieci było tam bardzo dużo, do szkoły chodziliście numer jeden, młodsze do przedszkola na Nowej Kolonii…

Miałem 4 lata, potem 7 lat i do szkoły. U Irki Bojczuk bawiliśmy się w szkołę – ja, Halina Kobylańska, niby że był sprawdzian z polskiego czy matematyki. Potem Kobylańscy wyprowadzili się do Jawiszowic do bloków. W zimie zjeżdżaliśmy na sankach albo na gumie, miała około metra, mieliśmy też narty i łyżwy i na nich też z hałdy zjeżdżaliśmy. Jak tam do Zontków było trochę pochyło, to tam przejeżdżaliśmy, tylko potem trzeba było już hamować, bo tam były baraki.

 

Pamiętasz jakieś cieki wodne przez baraki? Bo koło Stawowego był zakręt, od nowej Kolonii ta droga, co koło lasu szła, i tam była taka ścinka i tam pływał taki… trudno powiedzieć – ponton… wiem, że tam był rów wykopany wzdłuż lasu i te wody były odprowadzone.

Tam gdzie teraz mieszkam, pozostał taki rów, pamiętam zrobilimy taki basenik, z 15 metrów, ta woda miała spływać, ogrodzili to, potem tam do Stawowych też to spływało.

 

Jak patrzysz tak z perspektywy tego, jak dzisiaj mieszkasz, ilość pokojów, sprawy sanitarne, to jak to wygląda? Czy to dzieciństwo było szczęśliwe w innych warunkach?

Było bardzo, ja nie powiem – ze szkoły na hołdę, z hołdy, ale potem jak my się z tych baraków przeprowadzili, miałem 16 lat, to nie było tam światła, koniec świata. Pole, las, nic nie widać, świateł nie ma, koniec świata. Jak jo przyjechoł z zawodowej szkoły, to leciołem za mamą na hołdę, potem do jednego kolegi, do Irki, do Bojczuszków… ani radia, ani nic. Potem jak to światło podłączyli, mama w płacz, ja się odwróciłem i mówię – cud natury! Jeszcze my to potem długo wspominali…przecież jeszcze jak robiłem kurs kreśleń maszynowych, to przy świeczce rysowałem. Napisałem, że budynek nowy i nie mamy jeszcze podłączenia, myślałem, że świeczką poleje, żeby uwierzyli i zobaczyli… ale nie narzekałem, zawsze my mówili – hej chłopcy, na hołdę, bo hołda to miód. Mielimy rowery no i brat mioł jeszcze taką tą eskę, Kazek Płonka kupił huragana za 2400, to już było w podstawówce, potem Jasiu Matyszkiewicz – robilimy wypad pod Osiek, potem jak jest na Sole most Łęcki. Potem w pierwszej klasie szkoły zawodowej tośmy pojechali na dwa tygodnie do Rycerki, obok kolonii po drugiej stronie mieliśmy namiot i sami pichcyliśmy w gorku.

 

Nie powiedzieliśmy jeszcze, że koło baraków była sypana hałda z kopalni…

Mieszkalimy około 50 m od hołdy no i na nią wychodziliśmy, na samą górę 80-90 m, zbierać węgiel. Po pierwsze trzeba było wziąć na plecy tę skrzynię, ona mieściła 2,5 m węgla – 1,5 długa, szeroka 0,5 metra, tam był pasek, a ktoś, kto miał za ciężko, to wynosił taką taśmę, która mieściła 4 worki, z przodu deseczkę, by się trzymały, i pas, a wózki z kamieniem i z węglem były wyciągane przez kołowrót – chaszple. Podpinał te wózki, ten kołowrót wyciągał na górę, następnie one szły do zsypaka, to był kołowrót obrotowy, wysypywał ten kamień na taśmę, potem węgiel szedł około 20 m do budynku gospodarczego, gdzie pracownica z kopalni odzyskiwała resztki węgla. Do tego prowadziły takie tory, a za tą budą ustawiali się hołdziarze i zrzucali węgiel. Po odzyskaniu węgla był podstawiany wóz na 500 kg, i odstawiany jako odzysk do kopalni. A po zrzuceniu brało się toczki i na kraj hałdy, gdzie się wysypywało, i powtórnie węgiel do skrzynki. W lecie trzeba było za ten pas podciągać, gdzie było wzniesienie, a w zimie dodatkowy łańcuch opasany z przodu – no i to był hamulec, z tyłu się kucało –  i tak się podjeżdżało na sam dół, wysypało się ten węgiel no i znów skrzynię na plecy. W zimie zdarzało się, ze ktoś się pośliznął. Jeśli chodzi o ściąganie worków, to ładowało się do worka, który miał z 60-70 kg, kładło się na taśmę i w zimie tym łańcuchem sterowoł. Potem zwijało się taśmę w rulon, na plecy i znów do góry się wychodziło. Tory były podwójne, jeden zapasowy. Drugi bezpośrednio z kopalni przez pomost do góry, w zimie to się zawiązywało, bo by nie upchoł.

 

Ty tak mówisz węgiel, a to nie był czysty węgiel… pamiętam też, że w budynku na kopalni zaczadziła się jakaś osoba.

Był jeszcze wypadek mamy Matyszkiewicza Janka, pęto liny ruszyło i nie złamało jej nogi, ale jakoś tak poskręcało, miała w gipsie.

 

No dobra, można założyć, że to był darmowy opał, a przeganiano was stamtąd?

A, no to były takie sytuacje… temu wzięli 2 metry, temu 2… potem to ogrodzili, dali słupy i siatkę, ale my jom podnieśli do góry, trzeba było się zniżyć. Wiedzieliśmy, że jest dozór – z drugiej strony byli zadowoleni, bo resztki tego węgla – że nie ma dymu.

 

Hałda była blisko, powiększała się, czy to miało wpływ na wasze mieszkanie?

Były dymy, trzeba było zamykać okno. Pamiętam, jak siostra mamy mówiła – Rózka, Rózka, żeby ci ten Mietek nie chorował na płuca z tego dymu… no i to wszystko wyszło. A kopalnia też swoją drogą.

Hałda od strony ul. Leśnej. fot.: archiwum prywatne

Wracając do baraków, wszyscy ludzie pracowali na kopalni, pracownicy mieli deputaty 4 czy 2 tony, to jest za mało, jak się gotuje…

To, co tata dostał, sprzedał, miał 44 lata jak poszedł na rentę, to miał niecałe 1500 zł renty… w ’58 roku mama zaczęła chodzić na hołdę. No i pomagałem mamie.

 

A jak stosunki międzysąsiedzkie?

Czasem się ludzie pokłócili, ale znowu się godzili, zbierali, prażone, muzyka, chłopy w karty grali, ten świnię zabił, dał drugiemu… i tak na okrągło.

Z Panem Mieczysławem Opalińskim rozmawiała Otylia Tyrna.

Powrót do spisu treści…