Wspomnienia o dziadku Józefie – 50 lat na kopalni „Brzeszcze”.
Rozmowa Bernardyny Maruszy, wnuczki Józefa Włoszka, która na KWK „Brzeszcze” przepracowała 40 lat, z córką Józefa Eugenią Ochmanek.
O kopalni „Brzeszcze” zostały wydane książki i publikacje obszernie opisujące jej historię, stan techniczny, systemy eksploatacji, normy wydobywcze na przestrzeni 115 lat istnienia. Rozmowa dotyczy jednak specyficznej pracy Józefa Włoszka, przez lata związanego z KWK „Brzeszcze”.
Bernardyna Marusza: Dzień dobry, ciociu – jesteś nestorką naszego rodu, tylko z Tobą mogę porozmawiać o „naszej kopalni” i ponad 50-letniej pracy dziadka Józefa (urodzonego w 1879 r.). Opowiedz proszę o życiu naszej rodziny, ale sprzed 80 lat, oraz jakie zasłyszałaś i zapamiętałaś opowiadania o kopalni.
Eugenia Ochmanek: Jesteśmy rodowitymi brzeszczanami, tata Józef pochodził z rodziny rolniczej. W latach 1898-1901 na terenie naszej wioski rozpoczęto poszukiwania węgla i natrafiono na warstwy karbońskie na głębokości 56-78 metrów. Poszukiwania, odwierty i budowę kopalni finansowali dr Arnold Chaim de Porada Rapaport. Z ramienia Rapaporta zarządcą został inż. Franciszek Drobniak. W tych latach tatuś był młodzieńcem około 20-letnim i zatrudnił się w nowym zakładzie. Zawsze opowiadał, że nie tylko był świadkiem, ale uczestnikiem „pierwszych łopat” – wykopów pod szyb kopalni. W wydarzeniu tym brał udział ksiądz, dyr. Drobniak i czterech młodzieńców. Najpierw ksiądz odrzucił 4 łopaty ziemi na cztery strony, potem to samo zrobił dyrektor, a potem już kopali chłopcy. Był to właśnie tata Józef Włoszek, prawdopodobnie Ferdynand Faltus, a nazwisk dwóch pozostałych nie pamiętam.
Przy budowie kopalni podstawową siłą roboczą były konie. Pobudowano stajnię (budynek stoi do dzisiaj przy bramie głównej), a zaraz obok było nasze mieszkanie dwuizbowe. Byliśmy jedyną rodziną mieszkającą na terenie kopalni. Stajnią i końmi zarządzał właśnie tata. Słoma, siano, zboże przychodziły wagonami, były dwie olbrzymie stodoły, w których były już sieczkarnie elektryczne, duży młynek do mielenia zboża, też elektryczny, waga, na której specjalnie zatrudniony pracownik ważył porcje siana, owsa dla koni. Tata zajmował się zamawianiem, sprowadzaniem, wydawaniem, pisaniem dniówek pracownikom. Na dole później też była stajnia dla koni. Jak konie zjechały na dół, to już nie wyjeżdżały. Ponadto tatuś zajmował się przewożeniem dyrektora i urzędników, najczęściej na stację kolejową Brzeszcze, ale również do Oświęcimia. Te wszystkie zajęcia, które wykonywał tata, to w dzisiejszym pojęciu „logistyka”, w tym czasie był już na kopalni telefon. Byłam nastolatką i teren kopalni był moim domem. Pamiętam, że wchodziłam do markowni i mogłam pomagać w wydawaniu „marek” zjeżdżającym do pracy górnikom i byłam z tego bardzo dumna… A te duże stodoły spaliły się w 1946 r., był olbrzymi pożar. Konie na kopalni były do późnych lat 50-tych.
A czasy okupacji, jak ciociu pamiętasz?
Pod dużą hałdą był wielki schron przebity przez więźniów z Auschwitz, jak był alarm, to cała ludność i pracownicy kopalni mogli się tam schować. W czasie okupacji dyrektorem kopalni był Otto Heine. Dyrektor mieszkał w „Urzędniczej Kolonii” z żoną Elizabeth Sznajder-Heine, babką, matką Elżbiety i synem Klausem. Codziennie po pracy szedł przez park i ogrody do domu. Park był ogrodzony siatką i nie był ogólnie dostępny. Za parkiem były ogrody dyrektora, w których pracowały panie Milka Pawlikowa i Karolka Stawowa. Dyrektor Heine pomógł wielu osobom załatwić uwolnienie z lagru czy też uniknięcie wywozu na roboty do Niemiec. W naszym przypadku, aby uchronić siostrę przed wywozem na roboty, zakupił krowę, która była wypasana w parku, na stadionie. Opiekowała się nią mama Karolina, karmiła, doiła, itd. Mleko zanosiłyśmy do domu dyrektora. Park był ogrodzony, ale również dzisiejsza ul. Parkowa i ul. Matejki były zagrodzone, nie było przejścia. Budka stróża była przy ul. Matejki.
Czy pamiętasz tzw. „Marsze śmierci” z obozu Auschwitz?
Oczywiście że pamiętam, bo tego nie można zapomnieć. Wyprowadzali więźniów w kolumnach, biedni, szli w nędznych ubraniach, zziębnięci, a zima wówczas była mroźna. Był strach. Wszyscy esesmani szli z psami i karabinami. Hanka Zdrowakowa też szła, z dziećmi Zośką i Milką, ale na noc kolumna zatrzymała się nad Wisłą i udało jej się zbiec. Przeszły przez Wisłę i dotarły do Ludwiny Bzibziakowej. Dom był na uboczu, więc przebywały tam jakiś czas.
Jak zapamiętałaś dzień wyzwolenia?
W nocy 28 stycznia 1945 r. byłam z sąsiadami w ich domu, w piwnicy, tj. u państwa Łysaków (dom przed kopalnią, obecnie bank), kiedy wpadli rosyjscy żołnierze, wybili szybę w drzwiach i od piwnicy po drugie piętro przelecieli jak huragan. Był wielki strach. Pytali tylko: „Giermana niet?!”. Jeden z żołnierzy umył sobie ręce i wytarł do firanki w pokoju. Na terenie kopalni stały Katiusze. Brat Józek był w naszym domu Na Przedewsiach (obecnie ul. Kościuszki – skrzyżowanie z ul. Nazieleńce), kiedy o północy weszło dwóch żołnierzy rosyjskich z poleceniem, by zaprowadził ich na most na Wiśle. Józek ubrał sobie furmański kożuch ojca i z wielkim strachem prowadził ich na most w Górze. Była bardzo mroźna, ale księżycowa noc. Na wale nad Wisłą leżał zabity niemiecki żołnierz, zza rzeki rozpoczęła się kanonada ostrzału, most był widoczny, więc żołnierze poszli, a on wskoczył do najbliższego domu. Było to u państwa Matyjaszków (na Bórkówce), gdzie domownicy byli ukryci w piwnicy przed strzelaniną.
Co potem działo się z dziadkiem Józefem?
Z mieszkania na kopalni do naszego domu wyprowadziliśmy się w 1947 r. Tata pracował jeszcze na kopalni do roku 1950, miał wtedy 72 lata i 50 lat pracy. Zmarł w 1968 roku przeżywszy 89 lat. Dziś na kopalni pracują jego trzej prawnukowie.
Z Panią Eugenią Ochmanek rozmawiała Bernardyna Marusza.