Stare czasy

Stare czasy.

Rozmowa Danuty Chrobak z mamą Stanisławą Kowalską na temat życia rodzinnego w latach pięćdziesiątych.

 

Danuta Chrobak: Mamo, jesteś najstarszą kobietą w naszym bloku.

Stanisława Kowalska: Tak, w maju skończyłam 90 lat, to dużo.

 

Czy pamiętasz, ile lat mieszkasz w Brzeszczach?

No pewnie, w 1951 roku przyjechaliśmy ze Stachem i dwójką dzieci.

 

Dlaczego właśnie do Brzeszcz?

Mój mąż, a twój ojciec, otrzymał nakaz pracy i obietnicę nowego mieszkania.

 

Przecież jeszcze wtedy nie było bloków.

Były stare, a nam przydzielono mieszkanie w tzw „barakach”. Do nowego mieszkania, w nowym bloku, przeprowadziliśmy się we wrześniu 1955 roku. Ty byłaś wtedy malutkim dzieckiem.

Mamo, jak Ty sobie radziłaś – bez rodziny, z trójką małych dzieci i wiecznie zapracowanym tatą?

Tak, jak wszyscy przyjezdni, którzy tu się osiedlali. Musisz wiedzieć, że w tamtych latach przyjeżdżali do Brzeszcz  ludzie z różnych stron. Budowali swoje życie, mieli dach nad głową i pracę. Sąsiedzi stawali się bliskimi.

 

A gdzie żyło się lepiej, w barakach czy w blokach?

W barakach mieszkało mniej ludzi (chyba 10 rodzin), ale nie było łazienki. 4 toalety dla wszystkich na końcu korytarza. Nasze nowe mieszkanie składało się z kuchni, 2 pokoi i łazienki. Nie było tylko ogródka.

 

Ale ono zajmowało 35 m.

W tym małym mieszkaniu mieszkaliśmy tylko 7 lat. Chociaż kiedy odwiedzała nas rodzina i 9 osób miało zapewniony nocleg.

 

Dziś w tej klatce mieszka tylko 1 osoba, która pamięta tamte czasy.

Żyliśmy wtedy zgodnie, byliśmy dobrymi sąsiadami, a inni zastępowali nam rodzinę. W każdym mieszkaniu wychowywało się 2, 3 a często nawet 5 dzieci. Było gwarno i wesoło.

 

Kto się zajmował dziećmi?

Dzieci same się bawiły. Starsze pilnowały młodszych. Ponieważ były to duże gromady, dziewczynki dobierały sobie koleżanki, a chłopcy mieli swoich kumpli. Często bawili się na łące, za piekarnią p. Madeja. Tam było bezpieczniej, niż wokół bloków. Ciągle był tam plac budowy. Mnie bardzo pomogła sąsiadka, jak mówiliśmy: „babcia Agnieszka”. Służyła mi nie tylko pomocą, ale i radą.

 

Miałaś pralkę?

Miałam pralkę Franię z wyżymaczką. Ale przed praniem, w  pralni, w dużym kotle, wszystkie gospodynie gotowałyśmy tzw. białe pranie (pościele, obrysy, pieluchy i firany).

 

Firany gotowane w kotle nie niszczyły się?

Nie, robiłam je sama z nici bawełnianych, podobnie jak obrusy i chusteczki do nosa. Ale często robiłam ręcznie przepierki ubrań, ponieważ wykonywałam je z owczej wełny, która nie lubi kąpieli w wysokiej temperaturze. Mama nauczyła mnie prząść, miałam kołowrotek i zimą przędłam dla siebie i sąsiadek. Potem z tej wełny robiłam sweterki i pulowerki.

 

Nie lubiłam tych ubrań, bo „gryzły”.

Ale były ciepłe i ładne. Mieliście wełniane rękawiczki, czapki, skarpety, a nawet kapcie domowe.

 

To prawda, zimą się przydawały.

Zimą chodziliśmy nad Wisłę, która płynie niedaleko. Tam z górki, zwanej Lisicą, zjeżdżaliśmy na sankach, czasami na desce. Po zamarzniętej rzece można było ślizgać się na  łyżwach.

 

Tak, miło wspominamy ten nasze wspólne zabawy.

W lecie było lepiej, dłużej można przebywać na świeżym. W niedzielę całymi rodzinami chodziliśmy na tzw. Borkówkę. Odbywały się tam rodzinne festyny. Było to wspaniałe miejsce do odpoczynku. Podczas  spaceru  obowiązkowo trzeba było wstąpić na lody do  cukierni u Krawca i do Wąsika, by napić się kolorowej oranżady.

 

Dziś dzieci mają wiele różnych, ciekawszych atrakcji. Telewizor, komputer, telefon.

Dzisiaj dzieci siedzą w swoich domach, każdy żyje dla siebie. Świat całkiem się zmienił, może na lepsze, ale ja wolałam stare czasy.

Z Panią Stanisławą Kowalską rozmawiała Danuta Chrobak.

Powrót do spisu treści…