Pierścionek pani Bobrzeckiej

Teresa Jankowska, Stanisława Ślusarczyk. fot.: Agnieszka Moś

Pierścionek pani Bobrzeckiej.

Rozmowa ze Stanisławą Ślusarczyk, mieszkanką Brzeszcz, wieloletnim pracownikiem apteki przy ul. Ofiar Oświęcimia, którą w latach 30-tych XX wieku otworzyła Maria Bobrzecka.

 

Teresa Jankowska: Pani Ślusarczykowa, poproszę Panią, aby opowiedziała o sobie. Gdzie Pani się urodziła, jak przebiega życie?

Stanisława Ślusarczyk: Tutaj się urodziłam, czyli na Przyłogach, w domu mnie mama rodziła. Miałam trzy siostry, ale one urodziły się już na Nazieleńcach. Tutaj byłam do 6. roku życia i ta kuzynka, na pogrzebie której byłam wczoraj, to razem się chowałyśmy tutaj, u dziadków.

 

Jak Pani wspomina dzieciństwo w tym domu?

Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Chodziłam do przedszkola, tam gdzie jest stara gmina, a uczyła nas siostra Maria.

 

A jak tutaj żyło się ludziom?

Dobrze. Dziadkowie byli wspaniali i opiekuńczy, wujkowie też. Był wujek Felek Chowaniec i wujek Aleksy Chowaniec, rodzice budowali dom na Nazieleńcach. Później, w 1939 roku, mnie tam zabrali. Siostry bliźniaczki urodziły się w roku 1940, a w 1942 roku urodziła się trzecia siostra. Ja urodziłam się w 1932 roku.

Wujek Feliks Chowaniec. fot.: archiwum prywatne

Czyli w 1939 roku, jak Państwo przeprowadziliście się na Nazieleńce, to wybuchła wojna…

Tak, ja już z rodzicami uciekałam. W Głębowicach byliśmy, to pamiętam. Kuzynka, o której mówiłam, nie miała jeszcze wybudowanego domu w Brzezince, to na ucieczkę zabrali ją dziadkowie, ale nie wiem gdzie byli, bo gdzieś indziej niż my.

 

Czyli Pani już była siedmioletnią dziewczynką jak wybuchła wojna?

Tak, miałam iść do szkoły, ale wybuchła wojna i na tym się skończyło.

 

Co Pani pamięta z wojny?

Co pamiętam? Obóz pod domem, na Mynarce był obóz, pozabierali pola, a rodzice chowali krowę na łące, którą otrzymali od dziadków. Jakieś 50 arów mieli. Pamiętam, że Stawowy stary załatwiał z folksdojczerami, jak poszli, to ojciec na wałkach siekł siano, jak wyschło, a więźniowie odeszli, to zbierali i na tym chowali krowę.

 

Jako mała dziewczynka bała się Pani Niemców?

Miałam w sobie coś takiego, że się nie bałam.

 

A jakieś incydenty związane z więźniami czy hitlerowcami pamięta Pani?

Nie, ja nie miałam. Mówię, że byłam jak Izaura, taka dziewczyna ze wsi, która musiała wszystko robić, dzieci bawić, krowy doić i w domu porobić, bo byłam najstarsza.

 

A po wojnie?

Po wojnie to poszłam do szkoły. Do III klasy mnie mama zapisała, a niczego mnie nie nauczyła. Dzieci w III klasie umiały już czytać, a ja nie umiałam. Co przyszłam do domu, to dostawałam od mamy, że nie umiałam. Musiałam sama się uczyć tego, czego nie umiałam. Ten jeden rok straciłam, ale na następny nadrobiłam to, co zgubiłam. Jak ja chodziłam do szkoły, to było siedem klas.

 

I co potem?

Potem poszłam do pracy i to już była apteka i na tym skończyłam. Przepracowałam tam 40 lat. Poszłam do pracy jako dziewczynka, pani Bobrzecka wszystkiego mnie uczyła. Pierwsze obcierałam, przestawiałam, ustawiałam, ale to mnie pociągało, pojmowałam więcej i potem już wszystko robiłam.

 

A jak Pani wspomina panią Bobrzecką?

Bardzo dobrze. To był człowiek dusza, bardzo dobry człowiek. Ja od Niej dostałam pierścionek, bo mnie bardzo lubiła, ale nie lubiłam chodzić w takich rzeczach.

 

I ma go Pani do dzisiaj?

Nie mam, bo wiesz jak się stało? Chodził taki chłop ze szmatami na ubrania, a mój ojciec był już chory, a nie było pieniędzy, bo dostawał 300 zł, a było nas tyle ludzi w domu. Ja też zarabiałam minimalnie. Mama mówiła, bym kupiła ojcu to ubranie, a sąsiad był krawcem, i jakoś tak się z tym chłopem dogadałam. Powiedziałam mu, że dostałam taki pierścionek, ale ja to dla ojca podaruję i właśnie za ten pierścionek ojciec miał materiał na ubranie. I nawet w tym ubraniu został pochowany. I to mnie cieszy, że chociaż tyle mogłam dla niego zrobić. To była moja decyzja, ja dostałam, to był mój prezent i ja to podarowałam ojcu, aby miał się w co ubrać.

 

Jak wyglądał ten pierścionek, pamięta Pani?

Był gruby, złoty i czerwone oczko było, ale ojciec był ważniejszy niż to, co dostałam.

 

Co jeszcze może Pani opowiedzieć o pani Bobrzeckiej?

Bardzo przeżyła, jak jej odebrali aptekę, bo to był dorobek całego jej życia i nic za nią nie dostała. To było po wojnie. Do apteki dali jedną magister, nazywała się Helena Krywaniuk, została kierowniczką. Po tym wszystkim pani Bobrzecka bardzo się rozchorowała. Ja w swoim życiu byłam już w wielu szpitalach, ale tak cierpiącej osoby jeszcze nie wdziałam. Miała bardzo ogromne bóle, pot się lał z niej ciurkiem. Przychodził do niej doktor Zieliński, który dawał jej zastrzyki. Cierpiała chyba z pół roku, potem wysłał ją do szpitala do Krakowa i tam umarła.

 

Jak wyglądała pani Bobrzecka?

Z wyglądu bardzo szorstka, a tak naprawdę była bardzo dobra. Serce miała niesamowicie wielkie. Więźniom w piwnicy dawała leki, żeby brali do obozu, a Niemcom na górze, co byli z tymi więźniami, również dogadzała, bo jedno z drugim musiało grać. Po wojnie w aptece było jeszcze pełno opatrunków i leków przygotowanych dla więźniów.

Maria Bobrzecka. fot.: archiwum Stowarzyszenia na rzecz Gminy Brzeszcze „BRZOST”

Czy pani Bobrzecka opowiadała czasem o tym, jak to było w czasie wojny? Nie bała się?

Opowiadała, bardzo się cieszyła, że mogła ludziom pomóż. Nie bała się, było jej wszystko jedno. Moi dziadkowie, u których brała mleko, mieli być wywiezieni do bauera, to ona się za nimi wstawiła.

 

Czyli pani Bobrzecka przez ludzi była odbierana jako osoba szorstka, a w środku…

A w środku była aniołem, naprawdę.

 

Po wojnie nowy system pozbawił panią Bobrzecką apteki, straciła wszystko.

Wszystko, bo odebrali wszystkie apteki w jednym dniu. To było styczeń, ale nie pamiętam który to był dzień. Ona była takim pracownikiem państwowym, jak każdy inny, i nic nie miała, a całe życie pracowała.

 

Ten dom, w którym mieściła się apteka, był jej własnością.

Tak, ona sobie go wybudowała, a pole kupiła od Łukasików.

 

A w którym roku pani Bobrzecka wybudowała ten dom?

Oj, nie wiem, ale chyba początek lat trzydziestych może. Wcześniej była apteka, tutaj jak jest papierniczy, i to był Sznajder. On jest pochowany u nas na cmentarzu. Jeszcze był jeden aptekarz, koło grobu księży jest pochowany, sama tylko obudówka taka byle jaka jest, nie ma tablicy. Pani Bobrzecka miała u niego praktykę, później u niego pracowała, a następnie wybudowała ten dom i aptekę. Pamiętam, że pani Bobrzecka zawsze dawała tam kwiaty. Później, jak były nakazy pracy, wnuczka Sznajdra miała praktykę u nas w aptece, ale jak się nazywała to już nie pamiętam. Cały trzyletni staż u nas pracowała, a później poszła do Krakowa.

 

Sznajder to takie żydowskie nazwisko?

Oj, tego to już nie wiem.

 

Mówiła Pani, że był jeszcze jeden aptekarz.

Tak, przyjechał, ale nie wiem, czy na praktykę czy do pracy. Pracował u Sznajdra, potem zmarł i leżą oni tam we dwójkę.

 

Jak wyglądała Pani praca w aptece?

Pierwsze to obcierałam kurze. Pani Bobrzecka mi pokazywała co mam robić, dawała mi też książki do czytania, nawet o seksie, różne. Wszystko mi pokazywała, a jak było strasznie zimno, to nawet kazywała mi zostawać. Była wersalka w holu i tam spałam.

 

Czyli rozpoczęła Pani pracę od osoby sprzątającej.

Tak, a później byłam opisywaczką. Opisywałam wszystko, nawet później Koziarowie też tak robili, nawet recepty.

 

Jaki był zakres pracy na stanowisku opisywaczki?

Wówczas polegało to na tym, że recepty, które przychodziły, trzeba było opisać, także etykietkę na butelkę czy opakowanie. Bo to chodzi o leki, które były robione. A później, bo mnie to wszystko ciekawiło, wszędzie nos wsadziłam, to odpowiadałam za daty.

Pani Stanisława na schodach apteki przy ul. Ofiar Oświęcimia. fot.: archiwum prywatne

Czyli Pani znała się na lekach, potrafiła doradzić?

Tak, później już tak.

 

Czy interesowała się Pani ziołolecznictwem?

Nie, bo ziół było mało. Więcej się robiło ze składników, przeważnie byłam na maściach. Jak umarła pani Bobrzecka i nikt nie chciał apteki przejąć, apteka została zamknięta, ale kopalnia się starała o jej otwarcie, bo tyle ludzi przybywało, a to była jedyna apteka na cały ten obszar. Pracowałam w Oświęcimiu, jak apteka tutaj była zamknięta. Tam kierowniczka pani Janowska również od razu dała mnie na recepturę. A była to koleżanka pani Bobrzeckiej, a drugi kolega jej, co razem chodzili na studia, był w Zatorze, ale jak się nazywał, to już nie pamiętam.

 

A w Oświęcimiu jest jeszcze ta apteka, gdzie Pani pracowała?

To jest ta apteka przy rynku, na rogu, wówczas tylko ta apteka była. Byłam na czerwonej recepturze, czyli tam, gdzie się robiło maści.

 

A jak się robiło maści? Mieszała Pani te składniki?

Tak, ważyłam wszystkie składniki i dodatki, a potem mieszałam. Lubiłam to robić. Miałam nawet iść na technika, miałam już nawet skrypty, ale później jakoś mi to minęło, bo otworzyli szkołę. Jak przyjechał dyrektor Szewczyk, to jednej z pań, ale nie pamiętam jak się nazywała, a miała duży dekolt, powiedział, że tak się nie pracuje, nie pokazuje się wnętrza (śmiech).

 

Jak zmieniała się praca w aptece przez te 40 lat?

Różne etapy się przechodziło. Najpierw wszystkie składniki się mieszało, później tych składników było mniej. Trzeba było wszystko pamiętać, chociaż ja tak pamięciowo może nie, jak wzrokowo pamiętałam. Wiedziałam, gdzie i co się kładzie i jak się nazywa. Jak pracowałam, to mimo że wiedziałam co i jak, to zawsze się pytałam, czy to dobrze, czy źle. Zawsze się upewniałam, bo ktoś to musiał podpisać, to znaczy jakiś magister, ja nie mogłam. Ile ja musiałam zrobić schodów, bo to wszystko było w piwnicy, całe magazyny. Musiałam pilnować dat, składników, które były brane, bo za to ja byłam odpowiedzialna. Trzeba było brać tak, żeby nie minęła data ważności, bo jakby minęła, to trzeba by było wyrzucić, a byłaby to strata.

 

Czyli musiało być duże zaufanie między pracownikami.

Tak, bardzo duże.

 

A dla urody co wtedy stosowałyście?

Nie stosowałyśmy żadnych kremów, skóra sama radziła sobie. Kiedyś nie było tak, jak teraz, że mają gotowe wszystko. Na przykład jak brakło tabletek przeciwbólowych, to trzeba było rozsypać wszystko do opłateczków, pierwsze odważyć, jak było za mało, to trzeba było wymieszać z cukrem laktozowym i wszystko równo rozdzielić. A teraz mają wszystkie tabletki gotowe.

 

Co Pani lubiła robić po pracy?

Jak przyszłam, to mnie na przykład z krowami wygonili. W domu trzeba było robić, nigdy nie było wolności.

 

A gdzie Pani pasła krowy?

Na Przeborze. Wiesz, gdzie to jest?

 

Nie, nie wiem.

Z Brzeszcz jakbyśmy szli, to z dworca kolejowego przez las trzeba przejść, na Mynarce jest mostek i tam się zaczyna Przebór. Z Nazieleniec było bliżej, trzeba było skręcić w kierunku Boru albo po miedzach.

 

Byliście grupą dzieci, które pasły krowy?

Paśli tam także Łukawscy, a tak to przeważnie siekli, bo to były działki. My mieliśmy trzy działki. Teraz tam podobno same hyrdzie są, nie wiem, bo nie byłam tam dawno, jak przyszłam do Brzeszcz, to tam nie byłam.

 

Zaskoczyła mnie Pani tym, że pani Bobrzecka podrzucała Pani i koleżankom takie książki o małżeństwie, o seksie, bo to było bardzo edukacyjne i odważne w tamtych latach.

Tak, było odważne, ale ona chciała żebym zrozumiała co to znaczy. Czytałam to w nocy, żeby nie widzieli, a jeszcze do tego trzeba było lampę świecić, a przecież trzeba było oszczędzać, bo ojciec dostał 300 zł emerytury. Miał wypadek na kopalni, przywaliły go wózki i miał złamany kręgosłup i był na wyciągach. Potem wszystko działo się od tego kręgosłupa.

 

Mąż Pani pochodził z Brzeszcz?

Nie, z Myślenic.

 

To pewnie poznaliście się w aptece.

No tak, jak wychodził z pracy w kopalni, to gdzieś mnie tam widział, łaził koło apteki, zawsze się przyczepiał, jak wychodziłam z pracy, a potem odprowadzał mnie na Nazieleńce.

Pani Stanisława z mężem Józefem w domu przy ul. Przyłogi w Brzeszczach. fot.: archiwum prywatne

Czyli apteka też was połączyła.

No tak.

Pani Stanisława przed apteką. fot.: archiwum prywatne

Mieszkał na Domu Górnika?

Tak, w Jawiszowicach. Jako dziecko wraz z bratem zostali oddani przez matkę, bo ich było ośmiu, a ojciec umarł, i jak to na wsi, wiadomo. Byli tutaj, w Starej Wsi. Nie wiem u kogo byli, ale czasem tam jeździł do tych ludzi. Jeździł tam końmi. Natomiast ten drugi brat, to nie wiem, co robił. Miał skończone 5 klas, 2 następne robił już tutaj w Brzeszczach, jak się pobraliśmy, w Szkole Powszechnej, były to takie klasy zawodowe.

 

Których nauczycieli Pani wspomina?

Raczej wszystkich dobrze wspominam. Była wówczas dyrektorką pani Olszanewska i była to także koleżanka pani Bobrzeckiej. Geologii uczyła mnie pani Majcher-Halaburdowa, jak przychodziła do apteki lub mnie spotykała, to zawsze mnie pamiętała.

 

Lubiła się Pani uczyć?

Lubiłam, ale nie miałam czasu, bo zaraz jak przychodziłam, to były siostry i zaraz do roboty i krowy. Byłam panna, a jeszcze musiałam z krowami chodzić. Tamtych nie poganiali, tylko mnie, bo byłam najstarsza. Zbierałam także kłoska. Do szkoły biegało się boso, bo jak kupili meszty, to leciało się boso do Brzeszcz, miałam szmatkę i potem przy studni takiej kręconej koło Górki, myłam nogi i dopiero ubierałam meszty. Z Nazieleniec każdy leciał boso, a dopiero potem ubierał buty, teraz dzieci nie szłyby boso, a poza tym zaraz byłyby chore. Po śniegu jeździło się w bednarkach z górki koło Wawry, nawet nie było sanek, taka była bieda. Chodziło się w drewniakach. Było różnie, ale jakoś człowieka cieszyło życie.

 

Co jadaliście jako dzieci?

To, co w domu było, przeważnie chleb, ziemniaki, mleko. Krowa była, to mama masło zrobiła, a ja lubiłam margarynę cukrem posypaną. Jak zachorowałam na żółtaczkę, to mój chłop mnie przezywał: „to przez tą twoją głupią margarynę masz tą żółtaczkę”.

 

Proszę mi powiedzieć, co Pani zdaniem jest ważne w życiu człowieka.

Dobroć w rodzinie, zgoda. Jak nie ma zgody, to jest bardzo ciężko. Zgoda z sąsiadami, nienawidzę się kłócić, z sąsiadami trzeba żyć tak jak w rodzinie. Twoja babcia Julia jak była, to myśmy się uwielbiały obie. Ja ją bardzo kochałam, była bardzo dobrym człowiekiem. Miałyśmy swoje tajemnice i nigdy żeśmy ich nie zdradziły. Razem z kuzynką biegłyśmy do niej z garnuszkami po mleko prosto od krowy.

 

Ma Pani zdjęcia z czasów pracy w aptece?

Mam, ale to już z Koziarą w ogrodzie przy aptece, ale nie wiem co to było.

 

Podczas oglądania zdjęć.

 

O mamie i tacie co Pani by powiedziała?

Tatuś był na rencie już jak żenił się z mamusią, bo był po wypadku na kopalni, który miał jeszcze za kawalera. Mama nie pracowała, była na gospodarstwie. W rodzinie były trzy pokolenia Józefów, mój dziadek miał na imię Józef, tata był Józek i mój też był Józek.

Rodzice pani Stanisławy: Konstancja i Józef Baraniakowie. fot.: archiwum prywatne

A ile tu Pani mogła mieć lat?

Na tym zdjęciu jestem ja z siostrą Maryśką, ona była młodsza ode mnie o 10 lat, tu mogłam mieć po trzydzieste, a ona pewnie ze dwadzieścia.

Pani Stanisława z siostrą Marią. fot.: archiwum prywatne

A tu, to może jest przed apteką?

A to jest właśnie pod apteką, od strony ogrodu. Tam są takie schody, wyjście na ogród. A tu jest mój szef Koziara i ja, właśnie na tych schodach.

 

A to zdjęcie, chyba też jest przed apteką.

A tu jest Janka, ja i nie wiem kto to jest ten trzeci. A to była sprzątaczka, z osiedla ona była. Tak, to jest przed apteką.

W środku Pani Stanisława, po prawej jej siostra Janina. fot.: archiwum prywatne

A który to może być rok?

No Janka niedługo robiła, więc może to być siedemdziesiąty, no może osiemdziesiąty.

 

O, a tu jest takie ładne Pani zdjęcie.

A to też jest w aptece. O, kraty są, kalina, teraz nie wiem co tam jest, bo ja tam nie chodzę. Morwa też była.

Pani Stanisława Ślusarczyk przy krzewie kaliny. fot.: archiwum prywatne

Rodzina Chowańców, z których Pani pochodzi, była bardzo duża. Ile dziadkowie mieli dzieci?

Dziadek był dwa razy żonaty. Z pierwszego małżeństwa był Wojtek, Kazimierz, Maryśka, Hanka i Franek. Jak babcia przyszła tutaj, to jeszcze mówiła, że chorował on na oczy i leżał, jak druga babcia tutaj przyszła. Potem był żonaty na hanysach. Byłyśmy z babcią Julią na jego pogrzebie. A druga babcia miała mamę, Bronkę, Aleksego, Władysława, Felka i dwoje umarło.

 

I oni wszyscy mieszkali tutaj…

Tak, tutaj. Duża różnica wieku była, więc ci pierwsi już pewnie wychodzili na swoje. I na koniec ja tutaj wróciłam i zostałam. Wujek chciał to sprzedać, my mieliśmy iść na bloki, więc to kupiliśmy od wujka Felka. Jesteśmy tutaj jako trzecie pokolenie.

 

W którym roku mógł być wybudowany ten dom?

O! Tutaj jest napisane, ten strop zachowany jest od początku. Mama mówiła, że był słomiany dach i to się paliło. Jak się spaliło, a była tutaj jeszcze mama, mnie jeszcze tutaj nie było, później dawano dachówkę. My z mężem też już dawaliśmy nową dachówkę, bo więźba była już cała zgnita. Strop natomiast został i proszę, czy są jeszcze dzisiaj takie dechy? Nie ma. Mama mówiła, że jak myły strop, to wcześniej słomę gotowały w wodzie i tą słomą szorowały, bo to nie było malowane. Dopiero ja z mężem to wymyłam i pomalowaliśmy lakierem bezbarwnym, dlatego obecnie to tylko teraz przecieram szmatą.

 

A co tu jest napisane na tej belce w stropie?

A to chyba jeszcze za czasów mojego dziadka Ignacego, bo kiedyś tam dawniej jak budowano, to tak pisano. Ta chałupa to się na muzeum nadaje, nie?

 

Tu jest napisane chyba „Chowaniec”, a tu rok „1863 rok”.

No, przeszło wiek ma i popatrz, jakie zdrowe dechy, jakie to musiały być zdrowe drzewa, a teraz… I ludzie byli mocniejsi, a my teraz takie słabeusze. A ja mówię, że jeszcze z przedwojennego materiału jestem.

Historyczna belka w domu p. Ślusarczyk. fot.: Teresa Jankowska

Historyczna belka w domu p. Ślusarczyk. fot.: Teresa Jankowska

Z Panią Stanisławą Ślusarczyk rozmawiała Teresa Jankowska.

Powrót do spisu treści…