Opowieść o łyżce Pana Stanisława Stawowego
Rozmowa Teresy Jankowskiej z Panią Janiną Stawowy i Panem Piotrem Stawowym, o Mężu i Tacie – Stanisławie Stawowym. Inspiracją do rozmowy o historiach rodzinnych była łyżka, z którą Pan Stanisław wyruszył z domu na wojnę obronną we wrześniu 1939 roku, po powrocie, do końca swojego życia zawsze nią jadł zupę.
Teresa Jankowska: Pani Janino, bardzo proszę opowiedzieć nam historię łyżki, która towarzyszyła pani mężowi od czasów rozpoczęcia wojny w 1939 roku, przez późniejsze życie.
Janina Stawowy: Jest to wyjątkowa historia. Nie wiem, czy się coś takiego powtórzyło. Z domu wyszedł z tą łyżką. To był czas, kiedy był w wojsku. I do wojska poszedł z tą łyżką swoją i przeżył tą wojnę. Gdzieś tam, pamiętam, opowiadał mi, jak wojna, front przeszedł, rozbili sklepy z odzieżą męską. Zdjął sobie ten wojskowy mundur, ubrał jakieś męskie ubranie i w tym przyszedł, ale z tą łyżką.
TJ: To była kampania wrześniowa w 1939 roku?
JS: Tak. To był 1939 rok.
TJ: A jak poznaliście się z mężem?
JS: Ja sama się dziwiłam, jak się to stało. Była taka karczma na Borze… Nazywał się Bucki, to było przezwisko, a nazywał się Wawro. Ale tak mówiliśmy do Buckiego. Po wojnie taka pustka była. Tam ktoś zorganizował harmonię i takie spotkanie młodzieży. Ja tam poszłam. Nie wiem, bo ktoś jeszcze z domu był. Ja tam byłam, no i mąż też tam przyszedł, jako nieznany tam chłopak, pewnie słyszał o tym. No i tam poprosił mnie do tańca. I tak się zaczęło…
TJ: Długo chodziliście ze sobą?
JS: Dość długo, bo ja poszłam do szkoły. Chodziłam po wojnie do szkoły. Było to tak zwane gimnazjum w Bielsku. To ja chodziłam do szkoły trzy lata. To było trzyletnie gimnazjum. Jak skończyłam szkołę, zaczęłam pracować w tej szkole. Tam mnie przyjęli do pracy. Uczyłam następne swoje uczennice.
TJ: A co to była za klasa?
SJ: To była zawodowa szkoła. Takie warsztaty dziewiarskie, tkackie. Warsztaty z krosnami. To był taki początek. Ja tam zaczęłam pracować. Na pamiątkę kupiłam sobie tę narzutę. A przecież Bielsko to było miasto włókiennicze. Tam były zakłady. Tam pracowali ludzie. Tworzyli to. Wojna, te cztery lata okupacji. Po wojnie wszystko wywozili na wschód, pociągi szły, zostawały tylko resztki na rynku. Co nie trzeba, co tam może by nikt nie wziął. Szło. No, takie czasy były.
TJ: Kiedy pan Stawowy się oświadczył, to pani wtedy zrezygnowała z pracy, czy po ślubie?
JS: Tak, pracowałam jakiś czas. Pracowałam dopóki nie zaszłam w ciążę i nie byłam zobowiązana siedzieć w domu i dziecko urodzić. To już było, że tak powiem, konieczne jak wyszłam za mąż. Ale co gorsza, dom u nas był na Borze rozburzony. Nie było domu. Wybudowali rodzice i jeszcze taki mój przybrany brat Puskarczyk, on był adoptowany przez mamę jako małe dziecko.
TJ: Po wojnie?
JS: Adoptowany był wcześniej. On był z 20. roku.
TJ: Czyli przed wojną jeszcze.
JS: Mama była, jeszcze jako młoda mężatka… To jest taka historia, nie wiem czy pani warto to słuchać.
TJ: To ciekawe.
JS: Puskarczyk to urodził się w Wiedniu. I tam rodzice oddali dziecko do żłobka, bo prawdopodobnie, to jest domysł, pracowali. I potem albo, nie wiadomo, to są domysły, albo stracili pracę, albo jakieś inne powody, może jeszcze coś, jakieś kłopoty. Nie płacili na żłobek. Nie zgłaszali się, żeby ten żłobek utrzymywać, więc pani w Wiedniu, pani od żłobka, zapakowała dziecko i przywiozła do Brzezinki, bo z Brzezinki była matka, prawdopodobnie. No i wujek wtenczas, brat mamy, był wójtem. Dziecko obowiązek, wychowywać, utrzymywać. Pojechał do adwokata – co robić? Ale poradził, że jeżeli muszą wziąć, to będzie musiał płacić. Jechać po to dziecko, przywozić, dodatkowy koszt. Że lepiej wziąć. Wzięli to dziecko. I było tak, że płaciła wieś. Składka jakaś, żeby kto trzyma to dziecko, żeby mu zapłacić za to utrzymanie. Bo to już wiem od mamy opowiadanie. Mama opowiadała, były skargi, że tam gdzie była bieda, wzięli dziecko, to wszystkie dzieci się chowały za to dziecko, za te pieniądze. Raz skarga. Jak to na wsi, raz tak, ten tak, ten tak. To przełożyli do kogoś innego. I w końcu wujek, brat mamy mówi, ale masz tam mleko, krowy chowasz, wzięłabyś to dziecko, nie poniewierałoby się. No i mama wzięła to dziecko do siebie. A jeszcze mówiła mi tak. No, nie zdecydowała się, bo była żoną, co powie jej mąż? Ale przyjechała, no i powiedziała jaka sytuacja. A Szałaśny, jej mąż, mówił, jak chcesz kłopot, to se weź. Czyli zgodził się. A była jeszcze taka ciekawa rzecz, że to się tak mówi, na tym miejscu, to gospodarstwo, to było, w tej chwili nie pamiętam nazwy tych właścicieli, ale przychodzili, umarł mąż, wyszła za mąż, i znowu nie mieli dziecka. Jak mama mi to znowu mówiła, jak poszła zapisać to dziecko swoje pierwsze, w 1911 roku się urodziło, Ludwik, najstarszy, to w księgach było napisane, szukał ksiądz, że 100 lat temu jak w tej rodzinie nie było dziecka. I tak początek się zaczął, ale to był początek rodzin, bo potem urodził się następny Józek, Wanda. Tak, że potem mama jako wdowa wyszła za mąż za Chowańca i już my się urodziły. Trzy córki.
TJ: Niesamowite! Przez 100 lat nie było dzieci w rodzinie Szałaśnych, tak?
JS: To były już inne nazwiska wcześniej. 100 lat na tym miejscu nie było dziecka. Ale ja to wiem od mamy, kiedy ksiądz chciał zapisać dziecko.
TJ: Pojawił się dar, właśnie od tego momentu.
JS: Mama już miała adoptowanego Antosia Puskarczyka, który urodził się w 1907, a ja urodziłam się 20 lat później.
TJ: A potomkowie pana Puskarczyka żyją?
JS: Tak. Też ciekawa historia. On się ożenił u Narasów na Borze. Zachorował. Ale to już mówię o końcu jego życia. On był w szpitalu, niestety umarł. I tak się złożyło, że on zachorował i w tym szpitalu zmarł. A ona niby zdrowa i też zmarła w domu, tego samego dnia. I szły dwie trumny razem. To było też takie wyjątkowe. [Antoni Puskarczyk – ur. 21.02.1907, zm. 19.05.1988; Zofia Puskarczyk ur. 12.05.1899; zm. 19.05.1988 – red.]
TJ: I są pochowani w Rajsku czy w Brzeszczach?
JS: W Brzeszczach. To było wyjątkowe. Ja pamiętam, a to było dawno temu. To było dawno temu, ale pamiętam, jak się ludzie dziwili. I to jeden był w szpitalu, a drugi zdrowy w domu i umierał.
TJ: Po wojnie jak się Państwo poznaliście i pobraliście się, to mieszkaliście na Borze, czy tutaj na Nazieleńcach?
JS: O, tam na Borze był dom rozburzony. Nie było nic. I tam rozbierali ten podobóz na Borze. Z tego wybudowali takie mieszkanie. Z tych płyt, z tych obozowych baraków. No i z tego był taki dom. Także tam mieszkania nie bardzo było. A tu też nie było. Mąż też pochodził z takiej, no jak to powiedzieć, rodziny tutaj zaraz za Młynówką, to była taka drewniana wtenczas buda. Także właściwie nie było miejsca, żeby zamieszkać. Ja zostałam w swoim domu, on w swoim i żeby my się spotkali, to musiał wybudować, i też z baraków. Ja tu gdzieś mam nawet zdjęcie tego naszego pierwszego mieszkania.
TJ: I to mieszkanie powstawało na Borze, czy już tu na Nazieleńcach?
JS: Już tu, na Nazieleńcach. Bo tam, jak mówię, była taka dziura. Nie było dojazdu. Drogi byle jakie. A tu jeszcze na dodatek taka zachęta, że mój teść, ojciec Staszka, męża, to była ta parcela Polskiej Akademii Umiejętności. I on ją wykupił tę działkę synowi. I już tu Staszek, mój Mąż, już sklecił ten domek.
TJ: A co się Pani w Mężu najbardziej podobało?
JS: Miał liczne pasje. Lubił fotografować. Pożyczył swój aparat bratu Karolowi, gdzieś tam jechali w góry na wycieczkę. Czy mu ukradli, czy zgubił, czy coś. Jak mu się rozchodziło! Jak żałował tego aparatu, bo stracił ten aparat, który tak lubił.
TJ: To wróćmy jeszcze do łyżki.
JS: To był 1939 rok. Z tego, co pamiętam, to był w wojsku. Opowiadał, żeby zdjąć ten mundur wojskowy, włamali się do sklepu, ubrał sobie cywilne ubranie. Poszedł z łyżką do wojska i musiał z nią wrócić.
TJ: Musiał ją przywieźć jak talizman.
JS: Aż się dziwię, że to można się do łyżki tak przyzwyczaić. Tak cenić sobie łyżkę. No, ale on tak to zrobił.
TJ: Przez całe życie Pan Stanisław tą łyżką jadł.
JS: Właśnie. Ja się już nie pytałam. Wiedziałam, że on tą łyżką chce jeść, to przy talerzu jego łyżka była.
TJ: I on zawsze mówił, że to jego łyżka?
JS: Nic nie mówił ino brał i jadł. Ja wiedziałam, że jego i on wiedział, że jego. Chyba my nie rozmawiali nigdy na ten temat. Ino ja kładłam tę jego łyżkę. Widocznie powiedział, że chce tą łyżką jeść, skoro wiedziałam.
TJ: A co jeszcze lubił robić, oprócz fotografowania? Fotografował ludzi czy przyrodę? Czy dokumentował rodzinę?
JS: On lubiał robić różne zdjęcia. Co się mu tylko trafiło, to robił zdjęcia. Ale co robił? Był pracowity, bardzo pracowity. Wciąż coś robił. Pamiętam jak pod te fundamenty robił. To łopatę brał. Robił. Zrobił za dużo. Namyślił się i mówi: E! To chyba za duży dla nas będzie. Skrócił. Znowu robił drugi rów. Koło domu, różne takie… na zbiornik też. No to my tam pomagali. Wziął sobie jakichś robotników, ale robił taki kanał na odpady… Bardzo pracowity człowiek. Stale coś pracował. Stale budował, kombinował, poprawiał.
TJ: Pan Stanisław wychował się tutaj na gospodarstwie rybackim. Z rybami dużo miał do czynienia.
JS: Tak. To był właśnie syn rybaka. Jego ojciec się zajmował tymi stawami. Znał się na hodowli ryb, zajmował się tym, ale Staszek nie miał chyba takiego, nie wiem, zamiłowania do ryb. Wyjechał do Gdańska. Tam sobie pracę poszukał. Ale jak my się spotkali na spotkaniu, tam u Buckiego, potańczyli my, i on zrezygnował z Gdańska.
TJ: Bo się mu Pani bardzo spodobała.
JS: Tak to wyglądałoby. Ja już wtenczas chodziłam do szkoły, bo to tylko trzy lata było gimnazjum. Potem zaczęłam pracować. No i tak doszło do tego, że został.
TJ: A Pan Stanisław jaką szkołę skończył?
JS: Wiem, że nie chciał chodzić do szkoły. Do jakiegoś domu wchodził. Nie szedł do szkoły. Ale podstawówkę skończył. Więcej chyba nie miał żadnej szkoły. Ja przynajmniej nie pamiętam.
TJ: Pamiętam jeszcze zdjęcie z ulami.
JS: On był taki miłośnik. Lubił pszczoły. Bardzo. Oj! Jego hobby! Pszczoły i ule. Lubił, lubił. Nieraz było tak, że pszczoły się roiły. Jego nie było, to musiałam się ja tym zająć. Już potem to było z przymusu.
TJ: Czyli Pani była większą specjalistką niż mąż?
JS: Nie byłam większą, ale z obowiązku. Jak mąż poszedł do roboty, nie było go.
TJ: Później mąż poszedł do pracy w kopalni w Brzeszczach, bo pracował z moją mamą na hali maszyn.
JS: Nie lubiał dołu. Nie chciał zjeżdżać na dół. Jej! Tak mi mówił: żeby tam były okna, tobym pojechał. On nawet z ciekawości nie pojechał na dół, żeby zobaczyć, jak wygląda na dole robota. Był taki anty. Nie chciał zjechać. A to były czasy, że na powierzchni mniejsze zarobki były, ale jego to nie kusiło. Nie chciał widzieć.
TJ: Lubił powietrze, niebo. Tu są takie piękne tereny, więc pewnie dlatego.
JS: Tak. Żył przyrodą. Bardzo lubiał. Sadził coś. Lubił ogród, sad. Cieszył się, jak jakaś nowa roślinka była. Lubiał przyrodę.
TJ: Pan Stanisław dosyć szybko miał rower.
JS: Miał rower, ale to już były późniejsze lata. Pamiętam, że jechał z Brzeszcz. Postawił se rower i wstąpił do domu, do brata Ludwika, chyba tam, gdzie Zięcina mieszka. No i wyszedł, a rowera nie ma. To były czasy, że nic nie było. Trzeba było się dorabiać. A człowiek jest tylko człowiekiem.
TJ: A może jeszcze jakaś opowieść z łyżką?
JS: Lubioł nią jeść. Łyżka została. Leży w szafce.
TJ: Poproszę jeszcze o jakieś wspólne historie z mężem?
JS: Ciężko było. Nie było nic. Nas wysiedlili. Zniszczyli wszystko z domu. Mnie rodzice nie dali żadnego posagu. Ta szafa to była jedyna rzecz. Jedyny posag, ale to już dużo później jak mi tę szafę przywieźli. To jest wszystko, co dostałam z domu. A, jeszcze przepraszam. Jeszcze coś innego. Jeszcze mama miała taką wdzięczność od sąsiadów. Tam pomogła trochę od Chowańców dziewczynom, młodym osobom, wyjechać do Ameryki. Bo bieda tutaj o pracę była. Jak to przed wojną. I mama tam miała szwagra takiego, kolejarza, prosiła go, żeby im pomógł. Do Gdańska ich tam wywiózł gdzieś. Pomógł im się załadować i do Ameryki wyjechać. I potem one z wdzięczności, już tam się zagospodarowały, 10 dolarów mamie przysłały. I te 10 dolarów mama mnie dała w posagu.
TJ: A gdzie mieszkaliście, jak was Niemcy wysiedlili?
JS: O, jak nas Niemcy wysiedlili, wywieźli nas do Gorlic, dlatego że tu wysiedlali pod obóz, pod Auschwitz. Duży teren, dużo ludzi, to było duże zagęszczenie. Kto nie pracował tutej, był tu niepotrzebny. Tych wywozili do Guberni, żeby się tutej przerzedziło. A że rodzice byli rolnikami, nie pracowali, to byli niepotrzebni tu. To nas wywieźli do Gorlic. A tam w Gorlicach, to tam był naczelny. Zwołał sołtysów z okolic, bo takich ludzi było więcej, nie tylko my. I dzielili ludzi według uznania. Po kilka tych rodzin po tych wsiach rozsyłali. Bo myśmy wyszli z torbą. Nie było nic. Ludzie się nas bali, a tym bardziej, że nie było wiadomo, kto to przyjeżdża. A były już takie przesłanki, no może domysły, że Niemcy wywożą złodziei.
TJ: Czyli propaganda…
JS: Wywieźli nas. Pamiętam, 8 marca 1942 roku to było. W tych Gorlicach, w powiecie, rozsyłali nas po wsiach. Sołtysów zwołał i przydzielał po 2-3 rodziny. A nas wysłali do Krygu, gdzieś tak około 8 kilometrów od Gorlic. I w tym Krygu była taka rodzina Kowale. I tam nas sołtys przydzielił do tych Kowali. I to był, tak jak mówię, marzec, i tam było jeszcze zimniej. Śnieg było widać. Podłogi nie było. Piec był, ale bez gontów. W oknach, w sufitach widać było szpary. Taki młody chłopak, Szejfe się nazywał, po nas pojechał. No i mama zaczęła płakać. My jeszcze takie młode dziewczynki, dwanaście, trzynaście lat. Zimno i bez jakichś możliwości ogrzania się. Jak mama zaczęła płakać, ten chłopak młody, chyba miał z osiemnaście lat, on się ulitował nad nami. Przytulił mamę, zaprowadził do siebie, do swojego domu. I siedliśmy w kuchni. I za godzinę, może za dwie, już nie pamiętam, tam były jego dwie siostry, w tym domu i ten chłopak. Przyjeżdża ich matka zdenerwowana „Jak ludzi, to do mnie?!”. Mama na to „Niech się pani nie denerwuje, pójdziemy sobie. Na chwilę posiedzimy, bo tam nam zimno było”. Ale się uspokoiła. Mieli próżną izbę. Przynieśli słomy i zostawili nas u siebie. I byliśmy tam miesiąc może. Coś koło miesiąca. Już ja tam nie byłam z rodzicami. Bo po sąsiedzku mieszkały dwie siostry. Jedna z nich, ta Sajtowa, miała taką dziewczynkę, Asia jej mówili. I ona przyszła do tej cioci i pooglądała, pooglądała, kto tam jest. Ciekawa. I spodobałam się jej. Ona miała siostrę, piętnaście lat miała, była głuchoniema. A starszy brat miał szesnaście lat, więc ona nie miała towarzystwa, ta dziewczynka. A ja się jej spodobałam. I przyszła do domu i prosiła mamę, żeby mnie wzięła do siebie. No i już miałam mieszkanie w rodzinie.
TJ: I sama tam pani była, bo rodzice zostali u Bauera.
JS: Tak, rodzice zostali u tych Sajtów, w tej próżnej izbie. Ale to było po sąsiedzku. No i zostałam tam u nich. I zaczęło się dowiadywanie, co jest u nas. Czy jak ktoś wraca z tych wysiedlonych, czy wyrzucają, czy wywożą. I brat pisał listy. Były już jakieś kontakty, że nikogo nie wyrzucają. Gawełki byli wywiezieni. Przyjechali i ich nie wywieźli. No i rodzice zaczęli staranie, żeby wrócić. No jednak zawsze tu swoi, jakby nie było znajomi, swoje strony. A tata już zaczął pracować tam. To się nazywało wydobywanie ropy. Nie dostał pieniędzy jeszcze, bo za krótko pracował. Potem dostaliśmy wiadomość, to się zaczęliśmy pakować, bo jak nikogo nie wyrzucają…
TJ: Gdzie zamieszkaliście po powrocie?
JS: Mnie ciocia do Oświęcimia wzięła, przy Sole niedaleko, na Solnej wtedy mieszkała. Marysia u babci. My dwie zostały, bo te starsze poszły na służbę już. One uciekły nawet z domu. Nie wywiezione były. U cioci byłam do czternastego roku, bo potem Arbeitsamt, obowiązek do pracy. Była niepewność co będzie, jak będzie zapotrzebowanie z Niemiec.
TJ: A po wyzwoleniu?
JS: To front przeszedł. Przyjechalimy na ten Bór. No to my w szkole mieszkali. Tam na dole. Tak nas pluskwy obsiadły. Było tak dużo pluskiew, bo tam Niemcy mieli lagier, karną kompanię. Tam studentki były, Francuzki, za karę. Tam masakra jakaś była, ale to już wiem z opowiadań. Tam na ścianie taka czarna plama była, że to podobno była krew.
TJ: Piotrze, Tato lubił fotografować, lubił pszczoły. Co jeszcze lubił Tata?
Piotr Stawowy: Te wszystkie zdjęcia, które tu są, to właśnie od niego.
TJ: Jaki Tato był dla synów?
JS: Nadopiekuńczy. Ja byłam policjantem w domu.
PS: Pobłażliwy. Dyscypliny nie było.
TJ: Mama była dyscypliną?
JS: Ja pamiętam, jak przychodziła Babcia Albina, Mama Męża, to tym bardziej, ja już nic nie kazałam dzieciom robić. Bo oni jak widzieli Babcię to „A nie idę! A po co?”. „A dejże końdek siana, a nie wypuszczoj ich”. Bo żeby krowy paśli, to po co jak oni się tam nudzili! A jak Babcia była, to ja już wiedziałam, że dzieci będą prosić, żeby nie iść, więc czekałam, aż Babcia odejdzie.
PS: Jak mi groził jakiś klaps, czy coś, to Babcia miała te śląskie jakle, to nas zawinęła w to.
JS: Babcia to była! Jezu! A wszystko dla tych dzieci!
PS: Wyobraź sobie, tu była taka górka większa, tu żeśmy na sankach jeździli. Ona nas wołała „Chodźcie na arbate!” I zawsze nam rumu dolewała!
JS: A ja nie wiedziałam o tym.
PS: A myśmy się nie przyznawali, bo nam przecież nie wolno było!
JS: Mąż też był taki dla dzieci dobry.
PS: Babcia Albina mieszkała tam gdzie teraz Siwaki. To co teraz stoi, to była część murowana w której była stajnia. Bliżej ulicy Nazieleńce była część drewniana. I oni mieszkali w tej drewnianej części.
TJ: A jako synowie znaliście tę historię o łyżce, że Tata ją miał na wojnie?
PS: To było wiadomo, że nikt tą łyżką nie może jeść. Łyżka musi być do obiadu. Musiała być ta łyżka. Pamiątka z wojny.
JS: Wychodził z domu do wojska z tą łyżką. Obszedł wojnę, cały front i z tą łyżką wrócił. I to była jego łyżka. Nawet nie wiem, czy ja kiedy próbowałam dawać inną łyżkę. Chyba nie. Wiedziałam, że taką chce. Nie pamiętam, żeby na temat łyżki była jakaś rozmowa. Po prostu to była Jego łyżka.
TJ: Wszyscy w rodzinie wiedzieli.
JS: Tak, to była Jego łyżka.
TJ: A Ty Piotrze, jak Tatę wspominasz? Może opowiesz jakąś historię.
PS: Tato lubił jeździć w góry i mnie zabierał. Często zabierał mnie na koncerty Zespołu „Śląsk”. Do wujka Leona do Chorzowa, bo on tam mieszkał, jeździliśmy na sobotę i niedzielę.
I pojechaliśmy do Zakopanego. I kupił mi tam kurtkę. Taką zieloną, pamiętam. Spotkaliśmy tam takiego gościa, który zdjęcia robił. I on mówi, że zrobi nam zdjęcia, żeby mu zapłacił Tata za te zdjęcia i on nam je pośle. Tata wspaniałomyślnie zapłacił mu za te zdjęcia. Miał nam posłać i oczywiście nie posłał. A też był z chłopakiem, może mniejszym ode mnie. I też tam przyjechał w góry. No więc wiesz, wyglądało na to, że to był zbieg okoliczności. Tata był ze mną, a on z nim. No i tak go wykiwał wtedy.
JS: Oszuści zawsze byli i będą.
PS: Może mu zdjęcia nie wyszły, ale powinien dać jakąś informację albo przeprosić, że coś się zepsuło.
JS: Był otwarty i łatwowierny. Wierzył w ludzi.
TJ: Ufał ludziom.
PS: Był niesamowicie pracowity. Bez przerwy coś musiał robić.
JS: Tak, dokładnie tak było.
PS: Narty mi zrobił. Pralkę zrobił do domu. Budowę mi zaczął robić. Myśmy pojechali na poślubny wyjazd do Jugosławii, a on ze Stefanem Baraniakiem, świętej pamięci, fundamenty wykopali ręcznie. Pierwsze fundamenty pod zakład.
JS: Nie zmarnował ani chwili. Pracowity był.
PS: Potem zbrojenie robił pierwszego stropu. Coś bez przerwy musiał robić.
Był taki śmieszny moment, Krzysiek Pawlusiak do nas często przychodził. A Tata jabłka obierał, więc brał drabinę i na drzewo wychodził. Krzysiek któregoś dnia przyszedł i mówi – Wujek, wezmę ci tą drabinę, – No nie bierz mi tej drabiny, bo przecież nie zejdę – A to Ci wezmę! I wziął. I Tata został na tym drzewie.
TJ: Ile lat Państwo przeżyliście razem, w małżeństwie?
JS: Ponad 60 lat! A potem biedny mój Stasio zachorował na Alzheimera i trzy lata z nim żył. Pamiętam, że my nie wiedzieli, że takie coś przychodzi. Przychodził i mi się żalił – Wiesz, nie wiem jak to się stało. Pojechał na rowerze i opowiadał mi, że nie umiał wrócić. Nie umiałam tego zrozumieć. Co on mi to opowiada. A to były początki choroby.
TJ: Pan Stanisław był wspaniałym Mężem, Tatą, Dziadkiem. Dziękujemy Pani Janinie i Panu Piotrowi, za wspomnienia, dzięki którym możemy poznać ciekawe rodzinne historie.
Poniżej zamieszczamy dokument ze zbiorów Związku Kombatantów Rzeczpospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych Koło Miejskie w Brzeszczach.
Urodziłem się 14 października 1915 roku w Brzeszczach w powiecie oświęcimskim, jako syn robotnika Michała Stawowego. Po ukończeniu 7 klas szkoły podstawowej pracowałem jako robotnik w Brzeszczach w majątku rybnym Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie. W latach 1937–1939 odbyłem czynną służbę wojskową w 4 P.S.P. (Pułk Strzelców Podhalańskich) w Cieszynie. W chwili napadu hitlerowskiego na Polskę 1 września 1939 roku służyłem w Kompanii p/panc. pod dowództwem porucznika Kani Wojciecha. Kompania nasza od pierwszego dnia wojny w ciężkich walkach zmuszona była do ciągłego wycofywania się aż do rejonu Tomaszowa Lubelskiego. Tam w ostatnich dniach września zostałem ranny w twarz. Oddziały nasze wskutek wyczerpania amunicji i rozbicia uległy technicznej przewadze hitlerowskiej. Ukryłem się przez kilka dni w lasach koło Tomaszowa, skąd pieszo w listopadzie wróciłem do domu mojego ojca w Brzeszczach. Aby uniknąć podejrzeń okupanta i więzienia, zacząłem pracować w gospodarstwie rybnym, a następnie jako robotnik w ogrodnictwie w Dworach, aż do chwili wyzwolenia 27 stycznia 1945 r. Po wyzwoleniu obozu pracowałem ponownie w gospodarstwie rybnym w Brzeszczach do 1949 r. Wtedy rozpocząłem pracę w Kopalni Węgla Kamiennego w Brzeszczach w charakterze ślusarza, gdzie pracuję do chwili obecnej. Jestem żonaty od 1949 roku. Wychowałem 3 synów.
Brzeszcze, 22.II.1976
Brat Leon był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz i Gusen. Brat Karol był w obozie jenieckim.