O Babci Kralce i tradycjach w Brzeszczach

Jadwiga Bezkorowajny, Otylia Tyrna. Na zdjęciu babcia Kopijaszowa „Kralka” i Stefania Małysiak. fot.: Agnieszka Moś

O Babci Kralce i tradycjach w Brzeszczach.

Rozmowa Otylii Tyrny, Jadwigi Bezkorowajny i Teresy Jankowskiej z Zofią Janią.

 

Babcia pani Zosi jako inspiracja do jej obecnego talentu i działania – działania wynikające z talentu.

 

T.J.: Pani Zosiu, od lat powtarza Pani, że babcia Kralka była i jest dla Pani inspiracją do tworzenia scenariuszy obrzędów dla Brzeszczanek…

Z.J.: Od zawsze, od dziecka pamiętam, że moja siostra była matematykiem, ja natomiast do matematyki byłam „lewus”. Jak czytałam książki, czy jak coś opowiadała babcia, to wszystko wiem, miałam dobrą pamięć, byłam raczej od dziecka bardziej humanistą. Zapamiętywałam wszystko szybko, kartę książki jak raz przeczytałam, to potem mogłam zamknąć i czytać z pamięci. 

 

O.T.: Czyli łatwość zapamiętywania, kojarzenia.

Z.J.: Mieliśmy o tyle dobrze, że tu mieszkałam z jedną babcią, mieszkaliśmy w trzy rodziny, dziadek pochodził z Jeleśni, miał 14 lat jak przyszedł do pracy na kopalnię do Brzeszcz.

 

O.T.: To byli rodzice?

Z.J.: Mojej mamy, Pochopień się nazywali.  A tam chodziliśmy co niedziele do naszej babci Karalki.

 

O.T.: Tam, to znaczy…?

Z.J.: Na ulicę Dąbrowskiego, już nie ma tego domku, gdzieś w Internecie jest. Ja mam tylko zdjęcie babci przed domem jak siedziała na ławeczce.

Babcia Kopijaszowa „Kralka” z sąsiadką Stefanią Małysiak. fot.: archiwum prywatne

O.T.: A to był dom, który się rozsypał?

Z.J.: Nie, to był dom tam koło Morończyka i tam chodziliśmy co niedzielę, wszyscy się schodzili, a moja babcia miała dziewięcioro dzieci. Jedną córkę i ośmiu synów i zawsze powtarzała, że ta córka podzieliła jej synów. Wszyscy się dziwili, jak to podzieliła, a no tak, że urodziło się czterech, potem ona i znowu czterech. Najmłodszego Józefa, który był wykształcony, miał do chrztu trzymać prezydent Mościcki, bo to już jako ósmy syn w rodzinie, ale zamiast Mościckiego trzymał go Albertis, starosta bielski. Tą książeczkę widziałam, bo babcia mi ja pokazywała, była taka czerwona, był złoty orzełek w koronie i tam na nim było 50,00 zł. To wtedy było bardzo dużo pieniędzy, dobra krowę byłby kupił, ale nie można było tego wybrać, dopiero jak dorośnie. Niestety wybuchła wojna, a po niej już wszystko nie miało wartości, książeczkę jeszcze po wojnie wujek miał.

 

O.T.: Czy o obu babciach będziemy rozmawiać?

Z.J.: Nie, o Kralce, ona miała takie przeżycia, że naprawdę. Tam właśnie przychodzili bracia mojego taty i tak wszystko wspólnie. Czterech ich było w partyzantce, dziadek i trzech braci podczas II wojny światowej. Mój tata przed wojną, tak gdzieś koło 1933 roku, był w wojsku ochrony pogranicza, był kapralem, miał taką ładną czapkę z pióropuszem. Wszyscy mieli bardzo dobre oko do strzelania, wujek Staszek, Jasiek i nasz dziadek. Babcia mi opowiadała historię tak wzruszającą, a było to podczas wojny. Mieli cztery karabiny, które były schowane w sieczkarni, w stodole, a było to już podczas wojny. Pojechali jednego razu nad Wisłę kosić, mój tata, dziadek, wujek Staszek i Władek, a bracia za nimi z grabiami, żeby to rozbijać, bo taka była wtedy moda. Został wujek Tadek i najmłodszy Józek, miał wtedy 7 lat i przyjechało gestapo, ktoś na nich doniósł. I to dziecko jedenastoletnie zaprzęgło konia, Józka wziął i schował do piwniczki, gdzie były zimniaki, zabrał widły, wóz drabiniasty i pojechał ich ostrzec. Hitlerowcy widzieli, ale pewnie uważali, że to dziecko, więc nic nie robili. Babcia mówiła, że jak zobaczyła ten wóz, jak ku Wiśle wjeżdża, to już wiedziała, że coś się stało. W momencie się także i chłopcy zorientowali. Tata zawsze mówił, że z drugiej strony byli Ślązaki, więc też nie było  można uciekać tak nagle, bo się bali. Wycofywali się tak z tymi kosami, jak mówił, tak tyłem, tyłem, potem zostawili kosy na brzegu i tą Wisłą doszli na Nazieleńce. Tam dopiero w lesie wyszli, a babcia wzięła z Józkiem trochę trawy do tego wozu drabiniastego, bo co miałam robić, siadał na wóz i całą drogą tylko zdrowaśki, a w głowie myśli, że całą rodziną są w obozie, bo tam są karabiny. Dzieci niby o tym nie wiedziały, bo nie śmiały o tym wiedzieć, ale po drodze pytała Tadka tak: „A czemuś ty przyjechał? Mamuś, bo tam karabiny. A skąd wy o tym wiecie?” Powiedział, że poszli po siano dla koni i, jak to dzieci, po tym sianie lubiły skakać, a czy to wolno było skakać i niszczyć siano, przyszedł tatuś, no to my się schowali i tatuś wtedy te karabiny w słomę zawiązał i szuflady, co była w sieczkarni, schował. Babcia spytała go, czy się nigdy nie wyzdradził, a on na to, dałby nam tatuś, gdyby wiedział że my wiemy. Jak dojechali do domu, to już gestapa nie było. Pierwsze, co babcia uwidziała, to tą sieczkarnię na bartoszkowym placu. Wynieśli ją po prostu z tej stodoły razem z tą lagą, po prostu chwycili, przekopali calutką stodołę, cały dom, całe piwnice, gdzie widzieli tego Józka całego pokrzywionego, a nie znaleźli karabinów. Babcia wspominała, że ostanie grosze zaniosła na msze dziękczynną za ocalenie.

I zawsze jak tak siedzieliśmy, to babcia opowiadała o śmierguście, jak to dawno chodzili śmierguśnicy. I nie wiedziałabym, gdyby tak nie opowiadali, dawniej ludzie nie mieli tak ciuchów jak teraz, no to ubierali takie fartuchy, ktoś był masarzem, mój tata był np. zdunem, albo różne kaboty, chodzili do dziewczyn, polewali. To był straszny zaszczyt dla gospodarzy, jak przyszli pannę oblać, nikt się nie obrażał, wiadomo to były byle jakie te polepy, z tego wysznupali wodę i cieszyli się, że to właśnie ich dziołchę przyszli polać, że to jakaś nadzieja jest.

W Brzeszczach była taka zasada, że spotykali się na zabawie zawsze po Bożym Narodzeniu u Zydka. Zawsze była muzyka, szły dziewczyny osobno, a chłopcy osobno, ale kręcili się tak koło siebie i jak chłopak sobie tam jakąś dziewczyn upatrzył, to musiał ją właśnie potatrać  w te ostatki, a jak przyszedł śmiergust, to przyszedł ją myć.

 

T.J.: A co to znaczy potatrać?

Z.J.: Posmarować sadzą. Potem w śmiergust musiał ją umyć, czyli oblać woda, a potem jeszcze, żeby ją wysuszyć, to ją musiał do ognia brać w drugi dzień Zielonych Świątek To był taki ciąg, musiał ją zabrać nad ten ogień i skakali przez ten ogień. Babcia mówiła, że miała taką spódnicę z podszytym sztyftem, wychodziły takie igiełki spod spodu, dziadek był wysoki, a babcia malutka i gdzieś się tam jej ta spódnica chwyciła i przypaliła. A była to jedna jedyna i nie było w czym chodzić, ale tatuś się zlitował mówiąc: no jakże ty dziecko będziesz chodzić, i dali jej na nową. Potem już było wesele. O weselu mojej babci to mi jeszcze opowiedziała pani Stasia Morończyk.

Obrzęd „Babskie ostatki (Kloce)”. Zespół Brzeszczanki. Cztery pory roku, 2001. fot.: archiwum prywatne

T.J.: A ile babcia miła lat, jak wychodziła za mąż?

Z.J.: Miała 19 lat. Urodziła się w roku 1890, a w 1909 roku wyszła za mąż, a w 1910 roku urodził się już pierwszy syn Władysław. Dziadek był starszy, bo miał 26 lat. Wesele jak było, bo było dużo drużek. Babcia, jak i pani Stasia, mówiły, że w domu to była tylko taka jedna część wesela, poszli do kościoła, po kościele przyszli, coś tam zjedli. Stoły były na zagródce, a jak goście już pojedli, to szli na muzykę i tam już przychodzili wszyscy z Brzeszcz, a nawet chłopcy z obcych wsi i tam się wspólnie bawili. Jedzenia tam już raczej nie było, ale jedzenia było ile kto chciał. Pani Stasia mówiła, że jej tato opowiadał, jak babcia była ubrano, ale ja wiem, bo mam zdjęcie ślubne babci. Na czele korowodu szedł Karbowioczek, miał laskę, do której były przywiązane wstążki i całą drogę czempikował, a nikt tak w Brzeszczach nie potrafił jak ten Karbiowioczek.  

Zdjęcie ślubne babci Anny z d. Walczyk i dziadka Jana Kopijasza, 1908. Awers. fot.: archiwum prywatne

Zdjęcie ślubne babci Anny z d. Walczyk i dziadka Jana Kopijasza, 1908. Rewers. fot.: archiwum prywatne

O.T.: A co to oznaczało ten Karbiowioczek? Czy to było nazwisko i czy to nie chodzi o tych braci z Nazieleniec?

Z.J.: Karbiowioczek to było nazwisko. Nie dopytywała się nigdy skąd oni byli, ale wiem że stąd chyba, chyba z Nazieleniec. I właśnie jedne z nich tak umiał czempikować.

 

T.J.:A co to czempikowanie?

Z.J.: To takie podskakiwanie, takie coś jak robią górale. Babcia to ubranie co miała do ślubu, bo to tak się to nazywało – ubranie – to calutkie życie miała i w tym my ją pochowali. Tak w tym co do ślubu, było to ubranie takie szarozielone, bardzo ładne. W zimie na to nakładali odziewaczke, ale mieli jeszcze taką kurtę szytą, ale na to jeszcze odziewaczka, chustka, cieplutko było jak nie wiem. Tak szanowali ubrania dawniej, bo było tak o wszystko trudno.

 

O.T.: Ja  pamiętam, że jeszcze za moich czasów przeszywało się spodnia, a mianowicie jak się zużyły z jednej strony, to się przewracało na drugą i szyło na nowo, czyli z odwróconego materiału. Najgorsze jednak w tym wszystkim były buty. Mój ojciec miał czterech braci i już w żartach opowiadał, że jak myśmy jako dzieci narzekały, że nie mamy butów. Na przykład, że przydałyby się nowe sandały, to on zawsze mówił: pamiętajcie dzieci, nas było pięcioro i była tylko jedna para butów i jak do kościoła żeśmy wchodzili, to tylko najstarszy wchodził w butach, a reszta była na bosakach.   

Z.J.: Moja babcia opowiadała, że Tadek, a on przedostatni był, jak szedł do komunii to wszyscy mieli jedno ubranie, czyli jedno ubranie na sześciu chłopców, o był siódmy. Było to schowanie w takim kufrze, skrzyni i babcia jak to mu wyciągnęła, to już się wszystko rozleciało. Opowiadała, że tak zaczęła płakać, bo nie wiedziała w czym to dziecko pójdzie do komunii, a to był ostatni tydzień przed komunią. I spotkał ją ten Łukasik, co kościelnym byli, powiedział „Nie martw się, sprzedaj mi kawałek łąki,  jo ci dom  pieniądze i będziesz na ubranie”. Na to babcia w płacz: „To jo mom tyle dzieci i będę sprzedawać? O nie!” Opowiadała, że nie wie jak to się stało, ale ktoś jej ten kabot pożyczył i ten chłopok szedł do komunii, wie że po komunii oddała, ale nie pamiętała kto to był. Powtarzała, że nie musiała łąki sprzedawać. Później jak się już wszyscy porozchodzili i zaczęli tak po kawałku wysprzedać, to babcia nie mogła przeżyć, że ona to tak do kupy wszystko trzymała, żeby dzieciom dać. Na bagnach łąki na przykład spółka pastwiskowa kupiła, na kątach pole z kolei kupiła kopalnia, bo tam hałdę wysypywali. To jest teren tam za Fińskimi Domkami, za torami. Babcia miała 91 lat jak zmarła, ale do końca wszystko pamiętała. Opowiadała mi również jak gotowali, mówiła: zawsze na niedzielę kupowała 3 funty mięsa, czyli 75 dag. Gotowała rosół, ziemniaki i dawała to na stół, a ona wychodziła. Mięso tak pokroiła każdemu po trosce, nie było, że to dziadek, że to chłop czy chłopcy, było wszystko w dużej misce i wszyscy jedli, ale jak przyszła, to już tam nic nie było. Nikt nie pomyślał o mamie, ale jak mówiła, widziała, że jest mało. Chleby jak piekła, to sześć naraz, na cały tydzień, no bo jak  tyle ludzi, przecież tam jeszcze prababka była z nimi. Jak wybudowali ten drewniany domek, to babcia miała w sieni polepe i tam była taka kuchnia postawiona, potem mieli kuchnię, a w tej kuchni mieli piękny piec, który mój tata zbudował, a kafle były z zamku z Pszczyny. Tata tam w Pszczynie przerabiał coś, to były piękne takie niebieskie kafle, tam robili jakieś inne, a tata przywiózł te. Zrobił też babci taki kociołek na wodę i u mojej babci zawsze była gorąca woda w tym kociołku. Jeszcze takie były, jak to koło pieca były wąziutkie półki, to u babci były szerokie i jak garki były pomyte, to tam były układane do góry dnem, takie czyściutkie. Było też koło tego pieca takie wieszadło na pokrywki i zawsze ręczniczki były takie czyściutkie i była u babci tylko jedna taka półka, my jak przychodzili, to babcia zawsze wyciągała chlyb i masło. Masło było zawsze w takich z drewna, rzeźbionych w kwiatki foremkach, a to było swojskie masło, bo krowy chwała. Odwracała ten pojemnik do góry dnem i te kwiatuszki były odbite na maśle i tak nam to masło smakowało, że zawsze co niedziele my to jedli. A podczas wojny to mi też mówili, że piekli sześć chlebów i jak zaczęli zbierać chleby, to zawsze ten jeden dawała, a te pięć im starczyło tak jak te sześć. Opowiadali mi także, że przed wojną to nie było tak pracy na kopalni, pracowali tylko trzy dni, ale dziadek dostał się na tą kopalnię i wujek Jasiek poszedł na kopalnię. Mój tata był zdunem, nie podobało się mu na kopalni i on zawsze na kolei pracował, a oprócz tego te piece budował. Wujek Jasiek, dość litościwy był, a to był mój chrzestny, biedę mieli, wiadomo, bo to trzy dni roboty było, to co to było, a jeszcze wujek Józek się uczył, wujek Alojz do szkoły chodził, tak że mieli dużo wydatków, jeszcze ten dom musieli kończyć, chcieli drewniany, nie chcieli murowanego. Mówiła, że jednego razu przychodzi wujek Jasiek i przyprowadza jakiegoś pana do domu, takiego młodego chłopca i mówi: „Mamuś, mogemy go wziąć, on tu przyjechał z daleka, z rzeszowskiego nie wzieli go do roboty, siedzioł pod brama i płakał. Ni mo za co wrócić, nikogo tu nie zno i tak mi szkoda było, że go zabrołem”. A babcia mówi: „Wiesz, jak bydziesz z nim na tej sztufladzie społ, to możmy go zostawić, bo jedzenia jak dla dziesięciu starczy, to i jedenasty zje”. I przez dwa miesiące z wujkiem na tych sztufladach, to takie rozkładane ławy, w kuchni były w koło, bo przecie gdzie mieli spać. Nie widziałabym tego, ale akurat trafiłam kiedyś jak szłam do babci, bo już chyba tu mieszkałam, a tu takie piękne aut stoi i wychodzą taki młody pan z panią i takiego starego pana prowadzą. A to był pan Szkrabala, oni tutaj mieszkali na klacwerku, tu gdzieś. Jego córka wiem, że była sekretarką dyrektora w szpitalu, a ta druga wiem, że miała męża jakiegoś inżyniera i brata też mieli. W każdym bądź razie zapytał: „Babciu, a cóż wy to za goście żeście mieli, a ona mówi tak: „Ja dziecko to był Szkrabala, taki już bidok chory i przyszedł się tutej ze mną pożegnać, z druga mamą. Bo mówił tak, jakbyście wy mnie nie wzieli, to co by się ze mną stało. Był u nich dwa miesiące, potem dostał prace, dostał mieszkanie na kasarni, potem się ożenił, dostał mieszkanie na Kolonii, a potem jeszcze sobie wybudowali domek”. Bardzo często przychodził do babci i właśnie koło tego siadał, babcia siedziała sobie na stołeczku i tak sobie opowiadali i wspominali wspólnie. I potem niedługo zmarł, a wtedy przyszedł podziękować, że dzięki nim został tutaj i tak się mu życie ułożyło. Dobrze, że tak chodziłam i słuchałam, jak ta babcia opowiadała, jakie to zwyczaje były i z tego właśnie teraz dużo czerpie.

Opowiadali, jak to świniobicie było, jak się wszyscy schodzi, oprócz tego jeszcze każdy miał jakieś zajęcie, jeden flaki czyścił, jeden bacharzyny dmuchoł, jeden tam mielił coś. Ile tam było ludzi, każdy mioł zjecie, a popili przy tym. Babci mówili, że jak przyszło robić salceson, to nie bardzo było z czego, bo podgardle zjedli, no ale wesoło było.

Świniobicie. fot.: archiwum prywatne

Świniobicie. fot.: archiwum prywatne

J.B.: Przy świniobiciu zawsze jest wesoło.

Z.J.: Pieczkową wode pamiętom jak zawsze gotowali, zawsze ona była i moglimy pić, ile się chciało, wszyscy przychodzili na te wode pieczkową do babci, nawet od sąsiada dzieci. Zawsze my się śmieli, bo mieli trzy izby, jedna była pikno, jak prababcia zmarła to tam była piekno izba, były tam dwa łóżka i pierzyny, aż  pod sufit wnet. Wszystko było takie wygładzone i te poszwy ładne i poduszki. A oni w kuchni siedzieli, w kuchni mieli łóżko, a jeszcze był jeden pokój, tam chłopcy spali potem na tym łóżku, ci co jeszcze młodsi byli.

 

O.T.: To w sumie duży był ten dom, jak miał trzy izby, plus kuchnia, plus sień i stajnia. A obora gdzie była?

Z.J.: Tak żeśmy się właśnie śmiali, bo prosto z sieni w prawo się szło do tej pieknej izby, na wprost było do kuchni, a w lewo szło się do chlywa, ale nigdy u babci nie śmierdziało. Zawsze był tak wysprzątane, czyściutko było, a mieli konie, krowy, świnie, kury, no wszystko. Potem to już tylko ta krówka była, ale świnkę też mieli jeszcze i kury. A ubikacja? No za stodołą.  Stodołe mieli daleko od domu i gdzie to w zimie przyszło tam chodzić. Krowy i pozostała gowiedz mogła wszystko, załatwiać się w domu, a ludzie musieli tak iść daleko, ale jak to było cenione wtedy wszystko. Zawsze babcia miał związaną chustke, tak do szpica na górze, całe życie chodziła w jaklach, w tych spodnicach długich, nosiła zapaski. Całe życie, ale lato zniosła na plecach trawe, słomy, liście z tych Kontów do domu. Potem, ale to już późni, siedziała sobie pod domeczkiem.

J.B.: My do niej też chodziliśmy.

Z.J.: Do mojej babci wszyscy chodzili, bo miała dobry chlyb i masło. A jak drogi sprzątali, to wszyscy u nij byli, wszyscy siedzieli na ławce, wszystkim kawę parzyła, taką czarną i zbożową.

O.T.: To co opowiadasz w tej chwili, znajduje się w tych scenkach zwyczajowych bądź obyczajowych, które pochodzą z opowieści Twojej babci, co na przykład się ceni, bo ja o wielu nie wiedziałam w ogóle, np. o znoszeniu kloców. Dla mnie to było zupełnie obce.

Z.J.: A te kloce to prowadziła pani Chowańcowa, oczywiści wiedziałam o tym.

Obrzęd „Babskie ostatki (Kloce)”. Zespół Brzeszczanki. Cztery pory roku, 2001. fot.: archiwum prywatne

O.T.: No na pewno, bo to przecież zwyczaj pochodzący z gór.

Z.J.: No nie wiem, bo mój dziadek Kral, to gdzieś pochodzili od Czech, z tamtych stron. Babcia była stąd, to rodowita brzeszczanka. Dziadek Kral już się tutaj urodził, nazywali się Kopijasz, ale nazywali do Krala, bo to te Krale z Czech. Jego mama była z Czech, ale dziadek już tu się urodził.

T.J.: A ten domek, którym Pani opowiada, to zbudowała babcia?

Z.J.: Tak. Moja babcia od Morończyków pochodziła, tak jak Jadzia mieszka to naprzeciwko, tam Chowańce mają wybudowany domek, to babcia stamtąd pochodziła. Póki za mąż nie wyszła to tam mieszkała, u swoich rodziców, bo ona stamtąd pochodziła, a tutaj dostała działek i tu wybudowali. Wtedy były już murowane domy, ona w murowanym mieszkała, ale nie chciała murowanego tylko drewniany, bo ciepły. Pamietom, jak zawsze my szli to na oknach były takie ładne kwiaty. Babcia jak już się ciemno robiło, świeciła światło, zapaske ściągała i nią okno zasłoniła i już nikt nie zaglondoł, kto tam wtedy mioł zasłony. Były przecież małe okienka i pojedyncze, a w domu było tak cieplutko jak nie wiem. W kuchni już był podłoga, w pokojach też, a w sieni była polepa. Babcia opowiadała, że jak przychodziła np. Boże Narodzenie, to całą sień zaścielali, dziadek przynosił takie gałęzie ze świerków czy z jodły, z lasu, bo przecież lasów było pełno i całą tą sień zaścielali. Mówiła, że wtedy woniało w całym domu i tam też mieli taki piec chlebowy, gdzie piekli chleby, a po chlebach jeszcze te drożdżowe placki. Babcia piekła drożdżowe placki, a ciasteczka zaś ciotka Królka przyniosła i zawsze babcia miała czym częstować. A te placki drożdżowe to już takie dobre piekła, żur jak ugotowała to też był taki dobry, że jak nigdy żuru nie lubiłam, to u babci się aż zachciewało.  Prażone robiła z takich malutkich ziemniaczków, obierali te najmniejsze, tam nie było żadnej kiełbasy, nic, troszke wędzonej słoniki, koperek, sól, pieprz i to kwaśne mleko. Ksiądz Bieńkowski tylko od babci mleko broł. Gospodynią była babcia bardzo dobrą, umiała wszystko zrobić i to przy takiej bidzie. Dziadek robił tylko trzy dni, budowali dom, więc nie mieli na jakiś ubrania, tylko jeden z drugiego zdziroł. Gospodarstwa był małe po 2- 3 hektary wtedy, a wszystko robili ręcznie. Jo pamiętom, jak jo już tu mieszkałam, chowałam barany, to musiałam mieć siano, i mój tata mi pomagał, myślisz że tam wolno było zostawić trawe albo siano? Trza było w ten sam dzień na kupeczki złożyć, bo już się zaparzyła, a na drugi dzień zaś się rozrzucało i zaś się suszyło, a kopki to takie były budowane, że jak tacie się troche krzywo zrobiło, to potrafił calutką zburzyć i na nowo stawiać. Tak dawniej robili.

 

T.: Takie umiejętności przekazywali z pokolenia na pokolenie, ja pamiętam jak u nas ogród był koszony kosą, tata to robił, a były króliki w domu, więc trawa musiała być. Jak rodzice zmarli, to myślałam, że co to jest babke postawić, ale tylko tak myślałam, bo jak przyszedł pierwszy lepszy wiatr to już było po kopce.

T.J.: Ja mam taką opowieść o dziadziu Antonim, pamiętam, jak uczyłam się w liceum i wiem, że w ferworze czegoś byłam i nagle słyszę, jak babcia Julia zza okna: „Chodźcie, zbierajcie się, bo będzie lało”. My z siostrą takie niechętne, ale trzeba, a tu dalej: „Chodźcie, bo nom w Łazach siano zaleje”. No dobrze, weszłyśmy na ten wóz i jedziemy, a tu faktycznie pioruny nad nami, zaczyna wiać, no więc my wszyscy do roboty, stawiamy te babki, a dziadziu Antoni do mnie: „Teresa, ta trzecia babka tak bardziej w lewo”. Ja tak patrzę i mówię: „Dziadziu, ale jutro przecież będziecie to rozrzucać i suszyć”. A on na to: „Nie szkodzi, porządek musi być”.  Dla mnie wówczas, dla nastolatki, było to tak abstrakcyjne, a dla niego bardzo ważna sprawa.

 

J.B: Nieroz się postawiło tych kopków ze sto, a na następny dzień rozciepywanie i tradycyjnie grabiami się przewracało. 

Z.J.: A żniwa były takie same, tylko kosa i zbieranie, a potem do jednego kłoska pozbierane  wszystko. Ja pamiętam z wczesnego dzieciństwa, jak się kosiło zboże, to babcia przywoziła kwaśne mleko, potem wszyscy siadaliśmy razem. Było to razem, takie wspólne.

J.B.: Jak kopali zimnioki u Wyrobka, to było nos chyba z pietnostu, a było tam sto rządków. Po skonczeniu Władusia przywiozła gulaszu, syra, jaj i tej kawy zbożowej, to jak my wszyscy posiadali, to tak my pojedli. No były to już lata późniejsze, może sześćdziesiąte.

Z.J.: Najważniejsze to było później siąść na tych miedzach, byle gdzie i do jedzenia, a takie pyszne było wszystko, że szkoda mówić.  Babcia nam zawsze dawała, albo te ziemniaczki prażone albo pieczone w żeleźniaczkach. Były to takie gorki żelazne, z takimi uchami, a w środku były białe, emaliowane. A jak nie, to przynosili chleba z masłem, niektórzy lubieli z cukrem. Zawsze nam mówili tak: pamiętejcie dzieci, żebyście mieli zawsze na zime zimnioki w piwnicy, kapuste w beczce, groch na półpiętrze i wieprzek w chlewku, a zima jak nic przeleci. 

T.J.: A zimą jak Pani odwiedzała babcię, to co robiłyście?

Z.J.: Ano tak my siedzieli i tak my opowiadali. U babci pierza sie nie skubało, bo oni byli już starsi, owszem skubali, ale jak byli młodsi, żeby tam swoje dzieci obdarować. Nawet jeszcze mój tata poduszki dostawał, wszystkim tam coś robili. Potem to już babcia tak siedziała i opowiadała, wszyscy się schodzi i tak fajnie było. Zawsze w kuchni ogień był, tak się fajnie paliło w piecu, a my tak siedzieli i tak my opowiadali o wszystkim, np. o różnych duchach. Wujek Staszek opowiadoł, jak jeździł do szkoły do Bielska, bo on szkołe średnią skończył, potem był zawiadowcą w Bielsku i jak przyjechał tak ostatnim pociągiem, to przez bagna nie przeszedł, bo taki czorny baran mu zastawił droge i nie pójdzie do domu. Mówił, że do rana, gdziekolwiek się ruszył, to ten baran się zjawił, a tam były takie bagna przecież, takie utopliska były. Wujek  tak skakoł i na szczęście się nie utopił, ale gdziekolwiek stanął i popatrzył w kierunku Brzeszcz, to baran był przed nim. Do samego rana go ten baran wodził, dopiero jak się rozjaśniło, to droge do domu znaloz. A tu w domu już się mamusia martwiła, co się też z nim działo, bo do domu nie przyszed. Mówił, tak: „My wtedy jeszcze nie byli bierzmowani i to chyba dlatego nas tak straszyło”, bo po bierzmowaniu było już spokojnie, a dawno to bierzmowanie było raz na kilka lat.

T.J.: No ciekawa historia, bardzo.

O.T.: A znasz jeszcze jakieś opowieści związane z brzeszczańskimi bagnami?
Z.J.: Raczej z bagnami nie, choć tam nasi mieli łąki, to nigdy babcia o tych bagnach nie opowiadali. Wiem tylko tyle, że nasz dziadek miał takie oko do strzelania, a gdzie mój dom rodzinny, to tam babcia miała pole i go obrabiali. Dziadek to był taki myśliwy, zawsze go brali na polowania, chodził z tą swoją strzelbą. On mioł takie oko, że zza bagna, tam za torami jak coś było, to potrafił to ustrzelić. Dziadek lubił ze strzelbą urzędować, wujkowie też lubieli, ale dziadek najbardziej. Mój tata podczas wojny był w Niemczech, uciekoł stąd. Też babcia opowiadała, jak go to wywozili, bo na Wilczkowicach gdzieś była karczma i tam był taki karczmarz, który strasznie donosił na Polaków, a w tej karczmie wisiał taki wielki portret Hitlera. A jak to młodzi, nieroz tam szli coś wypić i takich wkurzoł ten portret i pewnego razu zebrali się w trzech, zabrali te swoje strzelby weszli do tej karczmy i postrzelali cały ten portret tego Hitlera. Portret spadł, a jego samego rozebrali, a zimno było, wyprowadzili go gdzieś między stawy i tam go zostawili. Myśleli może że tam zamarznie, bo ludzie tak na niego narzekali i płakali, bo tak donosił. A łapanki były non stop i tak się złożyło, że akurat tate poznoł jak tam piece budował ludziom. Oczywiście Niemcy przyjechali, taty nie było, babcia mówiła, że go wywieźli do Czechowic. Był wóz, na wozie słoma, dziadek siedział no i wieźli maciore, która była na tacie i tak go wywieźli z Brzeszcz do Czechowic. A w Czechowicach była cała ta partyzantka, tam mu dali lewe papiery i do Niemiec go wysłali, w Kolonii był, był tam półtora roku, a tu po Brzeszczach wszędzie było, że niebezpieczny bandyta.

      

T.J.: A wspomniał ten czas w Niemczech?

Z.J.: Wspominał bardzo miło.

O.T.: Czyli on nie był w obozie pracy.

Z.J.: Nie, on tam budował piece. Miał inne niemieckie nazwisko. Tata kończył szkołę zawodową w Czechowicach, tam za zduna się uczył i tam właśnie zawiązana cała ta partyzancka organizacja, dzięki której otrzymał lewe papiery. Szczęśliwie go wywieźli i dzięki temu uniknął śmierci. Wspomina ten czas bardzo miło, mówił, że ludzie tam raczej byli życzliwi i nawet po niemiecku dość dobrze mówił. A jak wypił, to tylko po niemiecku śpiewać lubioł.

T.J.: A jakieś takie wesołe sytuacje z babcią i z dziadkiem Pani pamięta?

Z.J.: Raczej nie, bo dziadek zmarł ja miałam trzy latka. Wiem, że wujek Tadek, on nie był żonaty, ale był bardzo checobliwy, to był najlepszy wujek. Lubił sobie wypić, ale nawet jak mioł ostani grosz, a nos widzioł, to nom cukierków kupił, ale babcia miała z nim trzy światy. Roz  przyszed i mówi tak: „Mamuś, idzie ino tam popatrzcie ku gminie”, „A czemu?” zapytała. A tu w Brzeszczach taka Władzia była, ona taka troche nie bardzo mądra była, ale nie wiem dokładnie, gdzie ona mieszkała, na kopalni pracowała i do babci przychodziła poopowiadać i wyrabiać, pomóż przy krowie. I on jej tak najbajtlowoł, że się z nią bedzie żenił i umówił się z niom, że pójdą do gminy ślub cywilny brać. I on poszedł z nią, a pod drzwiami powiedział do nij „Władziu, poczekaj tu na mnie, a jo ide po dowód, bom se zapomniał”. I przyszed do domu i wtedy tak ręcznikiem po głowie do babci dostoł – „Ty beskuryjo, ty taką biednom dziełche w pole wywiódł”. Babcia potem tam poszla, a ona tam pod tom gminom biedno czekała. Babcia do niej: „Władziu, to ni znosz Tadka jaki on jest, dostoł po łbie ode mnie, ale nie liczże na niego”. A babcia jak tą pieczkową wode gotowała, to od sąsiada przychodziły dzieci, takie malce i mówili: „Wspólnico, pić nom się chce”, to tak to wtedy nazywali, do wspónicy; babcia im ponalewała do garnuszków, bo to garnuszki były, a ten Hirek od Bartoszka mówi: „Hm! Wspólnico, mój tata lepsza samogone robi jak ty”. Babcia to najwięcej z Małysiaczką siedziała, one  tak wyopowiadały się, ady o tych starych czasach, jak to dawno było, jak to opowiadali ludzie. Jo to też pamietom, jak babcia opowiadała, jak jeszcze dzieckiem była i siedziała przed domem, jak to ludzie mówili, że wozy bez koni i wszyscy się klupali po głowie, jak to może wóz bez koni jeździć, a tu się tak ziścicło szybciutko.

J.B.: My na przykład się rodziców nie pytali tak jak Zosia, jakie to były dawne czasy.

Z.J.: O zabawach u Zydka też od babci wiem. Tam było tak, że dziewczyny same, a chłopcy sami, to znaczy z jednej strony stali chłopcy, a z drugiej dziewczyny.

J.B.: Ha, bo z dziewczynami się lepiej potańczy. A babcia może wspominała, bo często się mówi, że w karczmach grała taka rodzina Sójki.

Z.J.: Tak, oni byli od Cieszyna, oni tu przyjeżdżali, a grali u nas, w Oświęcimiu, w Białej też. Dużo też tych piosenek od nich zostało utrwalone.

 

T.J.: A o Krakowie się coś mówiło?

Z.J.: Tego to nie wiem. Wiem tylko, że babci mówiła „forszwony”, bo tak się mówiło na furmanów, to były z Brzeszcz chłopy, jadą do Białej na targ, to jak coś trzeba było załatwić, bo przecież tam był powiat cały to albo oni brali, albo przywozili coś, co był trza załatwić.

T.J.: Czyli bliżej było do Bielska niż do Oświęcimia?

Z.J.: Tak, ale jak to babcia mówili – cała władza była w Białej.

T.J.: W takim razie, babcia też przeżyła budowanie kościoła św. Urbana.

Z.J.: Tak, jako dziewczynka. Nie opowiadała, ale zawsze mówiła, że zawsze na ten kościół dawali. Wspominała najmilej, że mimo, że było tak ciężko, to zawsze dawali. Potem miała dzieci i też było ciężko, ale godo: to trzeba było utrzymać, to trzeba było dać, a Pan Bóg to wynagrodził, bo nigdy potem nie brakło, zawsze było. Tak jak mówiła, łąki nie sprzedała, a kabotek się zanloz. Babcia też przeżyła, bo ciotka Królka  była jedynaczka, ona pasła krowy na Łyżniku, była burza, piorun uderzył, krowe zabiło, ciotke poraziło. Szybciutko jednak tam byli ludzie, zakopali ją w ziemie i jakoś wyszła z tego, ale krowy już nie było. Mówiła: Pan Bóg jakoś doł, krowy nie było, ale dziołcha żyła. Dużo mieli przeżyć. Opowiadali mi też, że ten wujek Tadek lubił se wypić, ale był bardzo wesoły. Jechał zaraz po wojnie jak obóz wyzwalali do Białej, tam handlowali koniami, a on lubioł te konie i w Czechowicach na stacji spotkał w pasiaku księdza, który stał na peronie i płakał, bo mioł jechać do Żywca, a ni mioł na bilet. Mówił, ni mom siły i wujek  kupił mu ten bilet, a w zamian za to dał mu piękną modlitwe, obrazek. Powiedział, że cały obóz ten obrazeczek, ta modlitwa, pomogła mu przeżyć, a to jest moja największa pamiątka i bedziesz widział, że ci pomoże przeżyć. Tadek przyjechał do domu, mamusi się pochwalił, ale nie chciał dać babci tego obrazeczka i babcia nauczyła się modlitwy na pamięć, ona mi ta moditwe mówiła i nie pamientom, ni mogę tego przeczyć, że se tego nie zapisałam. Pytałam gdzie jest ten obrazek, ale babcia powiedziała: „wiesz, on wszędzie chodził z tym obrazkiem, w końcu mu mówie – ty nie bedziesz tak poniewierał tego obrazeczka, jak on taki święty, on pomógł w obozie księdzu przeżyć” i wzieła mu ten obrazeczek.  Potem się już nie obraził, zostawił. Babcia mówiła, że jak tylko się coś działo złego, to ona z tym obrazeczkiem i modliła sie, i jak mówiła, za każdym razem miała pomoc. I późnij Łukawskiej z Nazieleniec syn zabił się na motorze i ona tak strasznie płakała, więc babcia powiedziała: „wiesz co dziołcho, jedynie ta modlitwa ci pomoże, dom ci ten obrazeczek, modlij się, pomoże ci to przeżyć, a potem mi go oddosz”. Łukawsko nie miała takiej głowy i nie potrafiła się tak nauczyć i gdzie tylko szła to z tym obrazeczkiem, paś krowy nad Wisłe też tym obrazeczkiem i tą modlitwe na okrągło. Kiedyś tam przyszed wiatr i jak porwało, to obrazeczek polecioł. Babcia mówiła: „tego nie mogę przeżyć, że nima tego obrazeczka”, ale modlitwe pamiętali. Ludzie wtedy bardzo wierzyli, mówiła, że jak jej było źle, to szła do kościoła, do kaplicy bocznej, tam gdzie jest krzyż i tam się pod tym krzyżem modliła i prosiła, i zawszem wszystko wyprosiła. Potem o babcie bardzo dboł ten wujek Józek, bo on najmłodszy, ale on tak z rodziną z braćmi nie, on tylko do ciotki Królki przyjeżdzoł. Jak chodził na studia, to jo go jeszcze pamietom jak przyjeżdoł, pamientom jak my tu u babci mieszkali, to do Pochopinki zawsze mówił: „Bratówka poratujesz, poratujesz” i tak mu wszyscy pomagali, że te studia skończył. Jego żona była magistrem farmacji, to jak gdzie jakie witaminy, a ona jeszcze niemieckiego pochodzenia, to z Niemiec przywozili też i tak dbali o babcie, bardzo. Wujek był dyrektorem huty w Katowicach. Mogę powiedzieć, że babcia miła taką dobrą starość, ciotka Królka przychodziła, my wszyscy tam chodzili. Ja tam chodziłam myć i nie miałam co myć, robiłam miejsce na kurz, bo było tak czysto. Dom musioł być dwa razy malowany z wierzchu, na wiosne i zime, z tym, że z jednej strony malowało się cały, a z drugiej tylko te środki między drzewem co tam było, takie żółte. Mama mówiła, że najweselsze to były święta, jak Boże Narodzenie, te wyścielone choiny i w domu choinka i placki, wszyscy przychodzili, wszyscy kolędy śpiewali, no i było tak u babci wesoło.

O.T.: A pamiętasz u babci jakąś wigilię? Chodziliście też na samą wigilię?

Z.J.: Nie. My zawsze tu, z tymi dziadkami jedli wigilie, a babcia zaś tam z ciotką Królką, ale w każda wigilię, po wigilii zawsze szli my tam z opłatkiem, każdziusieńką. Jak już babcia potem sama została, to jo brałam dziewczyny i my w czwórke chodzili do babci. Wnuków było dużo, ale każdy był zajęty. A jo żadnej wigilii nie opuściłam, zawsze byłam u babci, zawsze w domu mieli my wigilie, a potem zawsze szłam do babci. Zawsze wieczór my byli z tym opłatkiem, a ona już tak czekała, my tam nie jedli. My tu zawsze, u dziadka Pochopna, był taki długi stół, bo to przecie trzy rodziny były. 

T.J.: A dziadek Pochopień to w którym miejscu mieszkał?

Z.J.: No tu co teraz Szromba Franek, bo to było jedno, jedna parcela wtedy. Dziadek potem wybudował pół wymurowanego i stodołę i chlewy. Pół drewnianego domu dziadek zburzył i wybudował murowany, były tam dwie izby i sień. My w jednej drewnianej mieszkali, w drugiej brat mojej mamy z rodziną, a dziadek z babcią mieszkali w tej murowanej części. My mieszkali tu dopóki my się nie wybudowali, ale wigilie zawsze my u tych moich dziadków jedli. Jak potem na Bagno my się przeprowadzili, to znowu co niedziele po kościele tu przychodziłam do dziadków, bo tu czekali na mnie i zawsze był na obiad ryż z rosołem, mięso gotowane wołowe, ziemniaczki i kapusta margaryną zasmażano. Zawsze taki obiad dobry w niedziele był. 

T.J.: A jak wyglądały wigilie, bo cały czas się mówi o tych dwunastu potrawach. Czy to tak było?

Z.J.: Nie wiem, czy to aż dwanaście było, ale myśmy zawsze z jednej miski wszyscy jedli. Tata takie michy na stół dawali i tak się siągało i ile kto mógł, to tyle se siągnął. Groch z pieczkową woda zawsze był, żur z ziemniakami zawsze był, u nos tu jeszcze zawsze był ryż z suszonymi śliwkami, zawsze były ryby. Był też barszcz, ale taki chudy, nie było żadnych uszek, tylko taki żeby przypić do ryby, ani pierogów tu też nie było w modzie.

Zdjęcie taty. Awers. fot.: archiwum prywatne

Zdjęcie taty. Rewers. fot.: archiwum prywatne

 

O.T.: A pierogów z kapustą nie było?

Z.J.: Nie, tu my jedli zawsze kapuste kiszoną z grzybami i z ziemniakami, nie z grochem. Groch był zawsze z pieczkową wodą, a najbardziej to my pojedli właśnie tego żuru z zimniokami albo tą kapuste z grzybami i zimniokami. U nas takie najprostsze dania były, śledzie też były i ryby pieczone. Pieczkowa woda musiała być, ona była pierwszo, a późni jeszcze do przypicia do tej ryby. Oczywiście kukiełka musiała być i miód, orzechy, jabłka no i opłatek. Dziadek nom zawsze mówił: jedzcie orzechy, żebyście zdrowi byli. Było na dużo, bo jedenaście osób, a potem dwanaście, bo moja siostra była, a ona jest ode mnie o dwanaście lat młodszo, ale było wtedy takie wesołe życie. Pamiętom, jak my z dziadkami mieszkali w jednej izbie, tatuś czasem na noc szed do roboty, na kolei pracował, a potem jeszcze te piece budować i on musioł spać, jak on społ, to jo nie wiem, bo my przecież też broili. W tej jednej izbie mieli my dwa łóżka, trzecio werslaka była, byka szafa, stół, toaletka, a co było dziwne, że był piec, a koło pieca była jedna półka, a  w tej półce mama mieli i gorki i talerze i tyle było. Każdy mioł po talerzu i gorki, żeby gotować i tyle, a dzisiaj człowiek mo mebel na całą ściane i jeszcze by miejsca nie było. Pamiętom, że jako dzieci, to mieli my zawsze dużą choinke, stała w oknie tam od drogi, a mieli my dwa okna i nikt w Brzeszczach nie mioł światełek, a my mieli, bo mój tata zrobił z takich dużych żarówek z lokomotyw, były one pomalowane na czerwono i niebiesko. Tak, że dzieciństwo my mieli bardzo wesołe. Pamiętom, że jak przyszło lato, to jeden tydzień my sprzątali, a drugi tydzień sprzontoł brat mojej mamy. Sprzątało się podwórko i całom droge, droga była bardzo wąziutko, wszyscy z Boru chodzili koło nos i musiało być czyściutko, ławka była przed domem. A szli przez las, to panie siadały na ławkach i ubierały buty, a jak szły z powrotem, to znów siadały i ściągały buty i szły do domu.    
  

T.J.: Czyli ta droga jak szła?

Z.J.: Szła tutaj koło domu, potem dalej przez Stawki i dalej przez las środkiem.

T.J.: Chciałam  jeszcze spytać, bo spotkałam się ostatnio z Mieczysławem Gawełkiem, który mi pokazał na Kramarkach groby z 1866 jak twierdzi, jak była potyczka między Austriakami i  Prusakami, i faktycznie widoczne są te groby. Czy Pani coś słyszała na ich temat?

Z.J.: Nie, nic nie słyszałam.

T.J.: On mnie tam zaprowadził, i jeszcze wykopał tam takie rudy darniowe. 

Z.J: Tak, bo tutaj były faktycznie takie rudy. To nawet jest opisywane gdzieś.

T.J.: A takie zwyczaje związane trochę z przesądami, ale z takimi wróżbami na przyszłość, czy babcia widziała w nich jakieś zjawiska, zachowania?

Z.J.: A tak, takie przesądy to mieli rożne. Wiem, że np. o zachodzie słońca nie powinno się już nic robić w polu, bo już się nic nie urodzi. Mówili mi zawsze, żebym uważała na czarne koty, bo czorny kot to taki dioboł, nie wolno się było ani witać ani żegnać przez próg, było to niemile widziane. Krowa jak się ocieliła, to niedopuszczano pewnych bab, bo by urok rzuciła.

O.T.: Do tej pory jest nawet takie powiedzenie, że, delikatnie mówiąc, starsze panie nie powinny nigdy zaglądać do wózka, żeby uroku na dziecko nie rzuciły.

T.J.: No teraz często młode mamy wiążą czerwone wstążeczki do wózka, żeby nikt nie rzucił uroku na dziecko.

Z.J: No a wtedy kto mioł czerwoną wstążeczkę albo wózek. Wiem, że pilnowali bardzo i mi też tak tłumaczyli, jak urodziłam dzieci, to babcia przyszła i mówili: pikne, no pikne, ale żebyś ty czasem z domu nie wyszła póki nie ochrzcisz. Nie wolno było, dopiero do chrztu wolno było wyjść. A wode z kąpanio to tak samo,  pamiętaj żebyś byle gdzie nie wylywała, pod jedno drzewo wolno, a nie tak byle gdzie, bo by się dziecko źle chowało. Albo kazywali mi kąpać w liściach z orzecha, żeby twarde było, potem w słomie owsianej też kąpałam, bo to było na owsiki. Co do dzieci, to babcia dużo takich różnych rzeczy pilnowała, tak  żeby było dobrze. Pamiętom, jak przyszła do mnie babcia, a ja prawie miałam wyprane pieluszki i je prasowałam, a babcia: oj dziecko, a nie dość, że to takie bielutkie, ty to jeszcze prasujesz, a jo to miała byle jaką płachte potargałach, zawinełam, potem wyprałach, wygotowałach, wysuszyłach i zaś było, a wy to jeszcze dzisiej prasujecie. 

O.T.: A teraz mają pampersy.

J.B.: A wcale to taniej nie wychodzi i wcale nie zdrowiej.

Z.J.: No cóż, babcia tyle dzieci miała, że brała je, zawinęła i szła do pola. Wzięli Wacka, troche cukru i maku, zwineli i dawali dziecku żeby ssało i nie płakało, a potem to już jedno drugie pilnowało.

O.T.: Mój brat do dzisiaj mi wypomina, a była różnica ośmiu lat, że mnie z siostrą wybawił w wózku.

J.B.: Mnie też siostra wybawiła, bo była dwanaście lat starsza.   

T.J.: No tak, starsi wychowywali młodszych. A czy między kobietami mówiło się o takich kobiecych sprawach?

Z.J.: O nie! To był temat tabu. Nawet przy dzieciach jakby jedna drugiej nie powiedziała, że jest w ciąży. Jo pamiętom jako dziecko jak pokayzwałam, jak brzuszek widać, ale nie wiedziałam jeszcze o co chodzi, to był temat tabu, takich rzeczy się nie mówiło.

O.T.: Ja pamiętam, a byłam w innych środowisku wychowywana, byłam w trzeciej klasie, czyli miałam prawie jedenaście lat i pamiętam, że kuzynka mojej mamy miała cesarskie cięcie. Pamiętam, że tato przyszedł z pracy i mówił, że ciocia Zosia urodziła i miała cesarskie cięcie, a nie zwrócił uwagi, że ja jestem w drugim pokoju.  Zapytałam więc, co to jest cesarskie cięcie, pamiętam konsternację moich rodziców jak odpowiedzieć. I skończyło się stwierdzeniem skierowanym do mnie, teraz nie przeszkadzaj.

Z.J.: Jeszcze pamiętom wesołą sytacje jak babcia mi opowiadała, jak mieli skoszone siano, no i mówi, trzeba było suszyć, a dziadek poszedł do roboty i po robocie nie poszedł. Poszed do Gawełka do karczmy z kolegami, posłała któregoś chłopca, ale dziadek nie przyszedł. No to musieli to sami zrobić. Na drugi dzień, bo trzy dni robił i trzy dni prosto z roboty tam. No jak się w trzeci dzień babcia zezłościła, nie przezywałam, mówiła, ale ubrałam się pieknie w jakle te ładne, którąś sąsiadke se tam wzięła, tylko nie wiem którą, i pieknie ubrane obie poszły do karczmy. Mówili, że pierwszy roz były w karczmie: siadły my se obie przy stoliku, przyszło bufetowo, ćwiertke i dwie arbaty żem zamówiła, a dziadek ino paczył i tylko mówił, co ty robisz. Hanka do domu, a babcia mu na to: nie znom cie. Chłopy się śmieją, dziadka wstyd, a babcia mówili, że pierwszy roz wódke piła i tą arbate. A siedziały dotąd, kiedy dziadek nie wyszed. Nie mioł wyjścia, musioł iść do domu i poszed siano składać, a my se spokojnie dopiły i poszłak do domu. I więcej żem już razy nie była w karczmie, ale mówili, że  tak go zrobili, wstyd go było potem przed tymi chłopami, że baba pieknie ubrano i miała jeszcze na ćwiertke wódki i na arbaty.

T.J.: A u Gawełka, to gdzie to było?

Z.J.: U Gawełka, koło Pępka. Oni ten dom wybudowali chyba jeszcze przed wojną, bo Gawełek przecież chyba po I wojnie do Ameryki pojechał. I tak to babcia wygoniła dziadka do domu, nie przezywała, ani nic, tylko sposobem. Pytałam babci, czy jej nie szkoda było pieniędzy na te ćwiartke, a babcia: szkoda, ale dziołcho musiałam mu coś zrobić. Jo jak tak mówimy to se kojarze, jeszcze to, jeszcze to i tamto. W każdym razie dużo czerpałam od babci i takich powiedzonek i zwyczajów. 

T.J.: Ile Pani już opisała tych zwyczajów?

Z.J.: Nie tak dużo, te zaloty w zwiadach. To tak było, jeszcze babcia mi opowiadała i moja mama opowiadała, że ona też zanim za mąż wyszła to przecież ciotka Królka już była mężatką i wujek Król przyszedł tutej co dostanie, jaki majątek, co, tak ustalali. Negocjacje były nim ustalili datę ślubu. Babcia też opowiadali, że tak było, musieli coś mieć, żeby za mąż wyjść. Potem świniobicie my miały, zielarke, bo babcia zawsze z tym świniobiciem mówili, a nikt tego nie robi, bo to trudno przedstawić, byłymy z tym w Warszawie w 2016 roku.

O.T.: Jak nas do tego Wilanowa zaprosili z tym świniobiciem, bo się dowiedzieli, że jest taki zespół w Brzeszczach, który przedstawia świniobicie. A na tym naszym przedstawieniu było około 150 osób, część ludzi oglądała to widowisko na telebimie, bo się nie wszyscy mieścili. Znakomita była scenografia, mieliśmy zapachy, np. jak się gotowało podgardle, kiszkę żeśmy robili, a oprócz tego była już gotowa. Jasiu Gawełek nam te wyrobi zrobił, ale cały proces żeśmy przedstawiały. A masarzem w przedstawieniu był Mietek Gawełek i tak się mu ręce trzęsły z tremy, bardzo się denerwował, natomiast Miecio Wanicki był gospodarzem i rozdawał tą świnię na lewo i na prawo. Było bardzo ładnie. Ja pamiętam, jak w domu było świniobicie, nie było oczywiście tak wesoło i na szczęście nie było tyle gości, przewijały się tylko sąsiadki po kawałek słoniny czy kaszanki. Obrzęd, który trwa pół godziny, jest wspaniale przekazany.   

Z.J.: Zawsze częstowało się sąsiadów. Zielarkę też my miały, o! A babcia zawsze nos przestrzegała przed Filipką, żeby się jej kłaniać, żeby ją z daleka mijać, żeby czasem nie popaczyć na nią, bo ona urok rzuco. Zawsze babcia mówili, że o północy jak szli na pasterke, to Filipka tam na bagnie, na Burkówce zioła paliła na torach, a potem to zbierała. Babcia mówili też, że miała takie czorne księgi, jo właśnie dużo to, co babcia opowiadała, przenosze tak.  
  

O.T.: A co to znaczy czarne księgi?

Z.J.: No takie księgi w czarnych oprawach, a co tam w nich miała czy kto wie, czy kto widział. Felcia Filipka miała taki drewniany domek, tu jak Turek mieszko, i miała go cały ziołami obłożony. Jo pamiętom, jak byłam dzieckiem, jak my tam gonili, że ten dom był cały w ziołach. I zawsze my ją z daleka mijali i ładnie się kłaniali, bo babcia tak nos przed nią przestrzegali. Zawsze za takie przedstawienia I miejsce my miały, bo były takie autentyczne, nie było nic sztucznego.

 

O.T.: Zosia zawsze wszystkim zwracała uwagę, żebyśmy nie przekazywały nic współczesnego, tylko żeby zachować ten umiar i tą prostotę tamtych czasów. Była scenka na przykład, jak dziołcha szła za drużke, ja nie wiedziałam, że był zwyczaj robienia kwiatów, stroić nimi konie i kolasy oraz bramy i to był w tamtych czasach obowiązek pierwszej drużki. Były też zwyczaje związane z narodzinami dziecka.

Z.J.: Tak, też prowadziłam to kąpanie, to wszystko co przekazane miałam.

O.T.: Była położnica, a cały kręgosłup tej scenki to był taki, że przychodziły po kolei sąsiadki oglądać dziecko, przynosiły jakieś dary, po tym oczywiście było częstowanie wódką i opowiadanie przy okazji i dawanie wskazówek i śpiewanie kołysek, żeby mama się nauczyła.

Z.J.: A te dary to były różne kukiełki, makówki, babówki, kakao, kostki cukru. Nie było tak jak teraz, że jakieś ubranka, wtedy przynosiło się to, co kto miał. A jedna nawet rosół z makaronem przyniosła, bo zabiła kurę no i takie to dary były. Babcia mówiła, że oni się tak odwiedzali, jak któraś była położnica, to jedna do drugi przychodziła.

O.T.: Dość ciekawe jest to, z czym będziemy teraz w Chrzanowie, a mianowicie zapusty. Tam będzie właśnie pokazane to tatranie sadzami, a Mieciu będzie jako stary kawaler. 

Z.J.: I to mi nawet zarzucali tam górole, ale oni tam mają inne zwyczaje, a jo przecież te kloce jeszcze od pani Chowańcowej, ona tam nic nie lubiła przekazywać, ale jak robiła tam jakiś obrazek, to czasem mi tam coś powiedziała. I właśnie takie kloce też robiła, tylko zupełnie inaczej. U nas w Brzeszczach te kloce to było tak, że baby się zbierały same i szły se gdzieś pogadać w te ostatki, a tylko dlatego, że chłopy wcześni wychodziły, bo oni łapali młodych do tych kloców, wiązali im te kloce i wlekli do karczmy na wykup. Musieli się wykupić, żeby im potem to odwiązać i takich prowadzili na ten wykup, a w międzyczasie te baby uciekały, zmawiały się u którejś wdowy i tam se siedziały i potatrały się, pośpiewały i pocieszyły się. Każda tam coś przyniosła, u nos na przykład Bernadka  racuchy, bo ocielonke miała to na siarze zrobiła, bo tak to wtedy było, chleby, smalce. A najważniejsze, jak któro jakąś bańke wina przyniosła, to było wesoło. Natomiast w górach to tylko dziewczyny te kloce zakładały.

O.T.: I była awantura z jury, bo nam to zarzucano, że tylko dziewczyny kloce mają zakładać i to był ten jedyny zarzut do nas, do tej scenki, że włączeni są panowie. Oj, Zosia walczyła, pierwszy raz ją taką widziałam.

Z.J.: Bo gdybym to sama wymyśliła, to jeszcze, ale to miałam przekazane od pani Chowańcowej właśnie. Ona jak robiła ten obrazek, to nie było żadnego chłopa, to wówczas tak było napisane w tej scence, że było ciemno i zamiast chłopców to łapali dziewczyny. Nawet nie wiedzieli czy to mężatki czy nie, tylko łapli i zawiązali, bo było ćma.  A nie wiem czy wy jeszcze wiecie, że u nos był taki zwyczaj w śmiergust, jak dziewczyny lali, a to zazwyczaj kawaler chodził do tej swoi, ale to nie tylko było w śmiergust, bo to potem było w każdy poniedziałek i piątek aż do Zielonych Świątek tak polewali, tylko już nie w domach, tylko gdzie dziewczyny szły. Babcia opowiadali, że jak jechali zimnioki sadzić, na wozie z tymi zimniokami i tu gdzieś jak Bieleniny stodoły było, to zza tych stodół jak skoczyli, to cało była mokro, ale nie mieli się w co przebrać i tak musieli iść i tak sadzić, mimo że cały człowiek był mokry. Ale młodzi byli, to wszystko przeżyli.   
 

O.T.: Wiem, że w Lany Poniedziałek chłopcy lali dziewczyny, z kolei we wtorek dziewczyny lały chłopaków. I ten zwyczaj zupełnie zanikł, ja to przeczytałam gdzieś w książce. I to zupełnie zanikło, podobnie jak katarzynki w andrzejki, o tym mało kto wie. W andrzejki chłopcy wróżyli, a dziewczyny w katarzynki.

Z.J.: U nas nie było takiego zwyczaju, w andrzejki zawsze dziewczyny wróżyły.

T.J.: A jak było ze stawianiem dziada czy maja, bo to różnie się mówi.

Z.J.: U nas też były maje, dziady stawiało się zawsze dziewczynom. Mówiło się, że „gdzie dziod, tam będziesz placki jod, a gdzie moj, poczekoj”. Jak postawili maja, to była taka dziewczyna taka nie za bardzo, to też od babci wiem. Gdzie indziej były tylko maja, a u nos było to i to. Jak się podobała dziewczyna, to jej stawiali tego dziada ubranego w portki i różne kaboty, a głowe i ręce oraz nogi mioł ze słomy, a robiło się go na takim krzyżaku.

O.T.: No a tej moj to na czym polegał?

Z.J.: To było też na kiju, tylko były zielone gałązki i wstążki kolorowe, a zazwyczaj wycinało się to z bibuły. 

O.T.: A jak to było, że się bramki wynosiło na przykład?

Z.J.: A to na 1 maja było, mój sąsiad Franuś Szromba opowiadała, że jak byli tacy młodzi, a strasznie kolegowoł z Bolkiem Maruszą, a on był najsilniejszy w Brzeszczach. Nie było silniejszego od Bolka Maruszy, był on od południa w pracy, no to oni wszyscy – Franuś Góra, Bolek Ochmanek i jeszcze tam któryś – zebrali się i zaplanowali sobie, że zrobią Bolkowi na złość. Wyciągli od niego z wozowni wóz, ale co z tego, jak go nie mogli wydrzeć, bo sił brakowało i mówią tak do Bolka wracającego z pracy: „Bolus, pomóżże nom wysadzić na stodołę wóz, bo my wyciągli tam jednemu, ale nie momy tyle sił”. Bolek się nie zorientował, że to jego wóz i pomógł im go wydrzeć na stodołe Senkowskiego. Przyszed do domu i się zorentowaoł, że to ich wóz, podwinął rękawy i powiedział: „no, wy skurczydrany, to wyście mi mój wóz kozali dźwigać”. I tak wesoło żyli, cieszyli się nie gniewali się. I tak samo jak były te zapusty, przecie ludzi nie mieli wtedy ubrań, odziewaczke mieli jedną, a potatrali to jakoś wyczyścili i nie obrażali się, a wręcz przeciwnie.

T.J.: Mi babcia też opowiadała, że były takie zwyczaje i pamiętam, że jak byłyśmy z siostrą małymi dziewczynkami, a babcia Julia miała bardzo duże poczucie humoru, to mimo że 1 kwietnia zawsze się pilnowałyśmy, to babci i tak nas zawsze udawało się skusić. A z tym tatraniem to wyglądało tak, że nas też zawsze zrobiła na szaro, bo przychodziła i np. pewnego razu jak przyszła to mówi tak: wiecie, dziś jest taki ciekawy księżyc i gwiazdy, ale to przez rękaw w płaszczu trzeba zobaczyć i myśmy z Anią trzymały ten rękaw, a babcia no bardziej w lewo, bardziej w prawo, no do góry i jak żeśmy potem ściągnęły to patrzymy na siebie a tu całe byłyśmy z sadzy. Było to tatranie trochę w innej wersji, ale było i było wesoło. 

Z.J.: Ja mam zdjęcie, na którym jest babcia Julia jak należały do koła młodzieży, bo moja mama też była i pani Gibasowa. Ładne takie stroje krakowskie miały. Mnie to strasznie teraz przeraża, jak tak jeździmy na przeglądy, np. byłyśmy teraz w Chełmku na przeglądzie zespołów ludowych, i widze jak w szpilkach chodzą, a oprócz tego to śpiewają takie piosenki jakieś biesiadne, że nic mi się teraz nie podobają te przeglądy. Nikt nie dba teraz o taką autentyczność, u nas wcale nie robi się żadnych przeglądów, nie ma co komu przekazać. Nie ma motywacji do pracy, kiedyś to było takie ciekawe, edukacyjne.

Mama pani Zofii, Stanisława z d. Pochopień (pierwsza z lewej). Związek Młodzieży Wiejskiej, Piast, 1937. Awers. fot.: archiwum prywatne

Mama pani Zofii, Stanisława z d. Pochopień (pierwsza z lewej). Związek Młodzieży Wiejskiej, Piast, 1937. Rewers. fot.: archiwum prywatne

T.J.: Tak jak Pani mówi, nie ma teraz tej edukacji, nie ma pilnowania prawdy, żeby jej nie zgubić.

O.T.: Teraz w scenki obyczajowe zaczynają wkraczać przekonania, to znaczy dużo jest elementów współczesnych, oby tylko było ładne, a nie autentyczne. I tu jest chyba pewne niebezpieczeństwo dla tych osób, żeby to potem odtworzyć, bo to jest taki misz masz, żeby tylko było ładne.
  

Z.J.: W scenkach staramy się zawsze coś na wesoło zrobić, żeby to nie było takie nudne, ale musi to być autentyczne. Jak byłyśmy teraz w Wygiełzowie z wiankami na Boże Ciało. Wianki to przez cały czas oktawy w kościele wisiały. W sumie były tam jeszcze trzy zespoły, które te wianki miały, ale był jeszcze jeden zespół, który misz masz zrobił i I miejsce zdobył. Nie mogłam się z tym pogodzić, nie chodzi mi o to, że nie zdobyłyśmy I miejsca, tylko że te panie w jury nic się nie orientują i są zachwycone tym, co jest przedstawiane, mimo że nie ma to nic wspólnego z tradycją. Tematem były „święcone”, były niby ostatki, jeszcze stała choinka, miały ją rozbierać, była gromniczna, przy czym była autentyczna, piękna, ale przyszedł taki chłop ze świeczką i wołoł: „światło Chrystusa, światło Chrystusa”,  a przecież to jest w Wielka Sobotę i one w ostatki zrobiły Wielką Sobotę.  I tak się to wszystkim podobało, a to jest pomieszanie, strasznie to niefajne, że nie ma tego kto dopilnować, żeby to było tak jak kiedyś.

 

O.T.: Najgorsze to jest to, że sama pani etnograf, która wtedy oceniała tę scenę, nic na ten temat nie wiedziała.

T.J.: Myślę, że w ogóle ten nasz region Małopolski Zachodniej jest trudny dla etnografów, np. na spotkaniu z panem Robertem usłyszeliśmy, że w ogóle nie ma zbadanych tych tradycji. A dobrze wiemy, że tutaj przenikały się te tradycje, są naleciałości ze Śląska i z Małopolski i z gór, bo przecież przyjeżdżali ludzie do pracy na kopalni.

Z.J.: Pani Chowańcowa jak prowadziła zespół, to wprowadziła te białe stroje i one są autentyczne, mam na zdjęciu jeszcze z 30-tych lat to Senkowska, ta co dała parcele na kościół, jest na weselu cała w białym stroju. To był strój na takie duże uroczystości, jak kapela Sojków tu przyjeżdżała, to właśnie w tych białych strojach szły dziewczyny i w nich tańczyły. Tańce, które tańczyły, a było ich sześć, to tu w Brzeszczach wymyślili, a wiem to też od pani Chowańcowej. Są dwa albo trzy przerobione, a reszta z tych 33 to są tańcami cieszyńskimi. W Brzeszczach wymyślili np. „Żyda”, „Kowola”, „Hop siup Hanula”. Pierwszy z wymienionych jak żeśmy pokazały, to się tak wszystkim podobał, nawet ta któro nos tak krytykowała, to ten „Żyd” się jej niesamowicie podoboł. Trzeba przyznać, że to dzięki pani Chowańcowej te tańce są odtworzone. Ona także chodziła do Koła Młodzieży jak moja mama i babcia Julia.

Pani Senkowska w białym ubraniu, 1928. Awers. fot.: archiwum prywatne

Pani Senkowska w białym ubraniu, 1928. Rewers. fot.: archiwum prywatne

O.T.: A to się chyba „Wici” nazywało.

Z.J.: Nie, „Wici” powstały dopiero po wojnie, a to było wcześni. Stroje różniły się zapinaniem, babcia mi mówili, że na odpuście poznały się skąd kto jest właśnie po ubraniach. Każde zapianie było inne, brzeszczanki miały na boku zapianie, przecieszynianki miały kabotki krótsze, a jawiszowianki miały zapianie na środku. Wszystkie kobiety łącznie z młodymi dziewczynami nosiły chustki na głowach. Materie były śliczne i bardzo dobre, moja babcia miła 18 lat jak wychodziła za mąż, i w tym stroju była pochowana, a umarła jak miała 91 lat, fakt, że to było tylko ubranie na niedziele, święta i na jakieś wesele. Zawsze mi babcia mówili: że też bez tych chustek chodzicie, i pamiętom, jak się Staszek Morończyk ożenił gdzieś tam w górach, jego żona jak tu przyjechała, to takie chusteczki nosiła na głowie i babcia mówiła, musiała być z bogatego domu, „bo takie piekne te chusteczki mo, a wy ino jakieś czopki ubierocie, albo gołe łby, kto to widział. Kto to widział, żeby baba z gołą głowa chodziła, albo w czopce, ta to bogato, bo piekne chustki mo”. Babcia mówili, że musiała być chustka od ranna do wieczora, jakby jakoś baba ze wsi wyszła bez chustki to znaczy, że ją chłop bił, gonił i musiała uciekać z domu i nie zdążyła ubrać.   

J.B.: To jest tak jak dziecka nosiły w odsiewaczkach.

T.J.: Tak, a obecnie jest wielki powrót noszenia w ten sposób dzieci.

Z.J.: Ale odziewaczek już takich nie ma.

O.T.: Zosiu, a jak ty się czułaś w szkole jako dziecko? Jak pisałaś opowiadania, bo obecnie to robisz bardzo dobrze. 

Z.J.: Opowiadania zawsze mi szły dobrze, lektury lubiłam czytać i lubiłam sobie to napisać z tym, że zawsze mnie pan Kruczała krytykował. Zawsze mi mówił tak: „Kopijaszówna, twój brat tak pięknie pisze, a ty tak bazgrzesz jak kura pazurem”. Mi się wydawało, że ja tak ładnie pisze, a Romek pisał takie duże litery. Polski, historia to co na pamięć, to zawsze mi dobrze szło, ale z matematyki czy fizyki to zawsze gorzej. W szkole my jako dzieci ze wsi byliśmy zawsze traktowani gorzej, dzieci z kolonii były traktowane bardzo dobrze, bo niby były czyściejsze, bo miały w domu wode, była ubikacja, a u nas na wsi to różnie było.  

T.J.: Ale po latach, jak ja uczyłam w szkole, to znowu była inna kwestia, którą widziałam, że właśnie dzieci z wiejskiej części naszego miasteczka miały większe poczucie wartości, szacunku niż osiedlowe. To były lata dziewięćdziesiąte i to było bardzo widoczne.

Z.J.: Ale to była komuna, to się odrzucało to wszystko, co stare, bo trzeba było brać to, co nowe, to inne życie było. W każdym razie pamiętam bardzo dobrze komunię, szliśmy ze szkoły, zbieraliśmy się na boisku i szliśmy z orkiestrą całą procesją do kościoła, chłopcy mieli świeczki, a dziewczyny lilijki. Mama upiekła jakieś tam cisto, ale żadnej gościny nie było, nawet moja chrzestna nie przyjechała z Trzebini, tylko jej mama, i dostałam od niej pół kilo cukierków miodowych i kokardy do włosów, bo miałam długie warkocze. A za rok jak mój brat szedł, to już była gościna, już byli bracia mojego taty i zegarek dostoł na komunie. Rok czasu, a jak wszystko się zmieniło. Pamietom, jaka była bijatyka, bo chciałam, żeby mi pożyczył tego zegarka, a on mi nie chciał pożyczyć, a czasem jak go nie było i se go zabrałam, to tak szłam z rękami, żeby wszyscy widzieli.
  

J.B.: U mnie też chrzestnej nie było, bo panowała pryszczyca. Dała mi jednak kolczyki złote w żabie oczka, wyszła tylko ku płocie, bo droga w kierunku Reja była całkiem zagrodzona, żeby choroby nie przenosić, a była to choroba krów.

Z.J.: Jo miała kolczyki złote, co moja mama miała do komunii, bo potem dziadkowi Pochopieniowi się lepiej powodziło to mama miała troche złota, bo i kolczyki i pierścionek. 

O.T.: Ja dostałam tabliczkę czekolady, był jakiś obiad, byli chrzestni i goście, ale mnie nie było, bo mnie co innego interesowało. Komunii siostry nie pamiętam, choć wiem, że dostała  żółtą sukienkę w brązowe kropki, ale ona też nic nie pamięta z przeszłości.

Z.J.: A do ochronki to my chodzili do dworu, a ty gdzie?

J.B.: Jo też i strasznie mi smakowoł tran z kapustą kiszoną.

Z.J.: Ja to znowu lubiłam tran, ale jak był w cukierkach, z kapustą nie lubiłam.

T.J.: Ale jak to z kapustą?

Z.J.: Dawali najpierw tran, a potem przegryzało się kapustą, a czasem było tak, że po tranie dawali cukierka. A ten cukierek, jaki to był rarytas, to szkoda mówić i jak tak było, to my się tak w kolejke ustawiali, bo z kapustą to nikt raczej nie chciał.

T.J.: A jak często wam podawali ten tran?

Z.J.: Podawali często, chyba to była późna jesień.

O.T.: Ja pamiętam, że u mnie w przedszkolu ustawialiśmy się w kolejkę i zamykaliśmy oczy jak podawali, bo dość, że to była aluminiowa łyżka, to jeszcze była jedna i jak tych dzieci było ze czterdzieści, to ta jedna łyżka obsłużyła czterdzieści dzieci. I nikt się nie rozchorował.

J.B.: Pamiętam, jak wychodziliśmy na ogród, był tam gdzie teraz komunalka jest. Była tam taras, drzewa owocowe, rós tam dziki rabarbar, jak to smakowało, jak my to jedli. Rosły jeszcze koło Dworu czerwone orzechy laskowe, super były, rosły w rzędzie, aż ku drodze głównej.

O.T.: Pamiętam, że jako dziecko to jedliśmy dziki szczaw.

Z.J.: Szkoda tego dworu, ale tak to było, za komuny wszystko niszczyli.

Dwór w Brzeszczach. fot.: archiwum Państwa Renaty i Roberta Pestów

O.T.: A to za komuny było?

T.J.: Pamiętam, jak chodziłam do liceum i chodziłam z niejakim Andrzejem Jabłońskim, którego tata był tutaj inspektorem i pamiętam, że któregoś dnia, a był to chyba 1977/78, powiedział do mnie, wiesz tata mi mówił, że będą burzyć dwór w Brzeszczach. Wiem, że się z nim sprzeczałam, że mówił, że to taka rudera, a ja mu na to, że dla niego to może nie jest ważne, bo jest z Oświęcimia, ale dla nas z Brzeszcz jest to obiekt ważny. 

Z.J.: Babcia opowiadała, że mój tata i starsi chłopcy chodzili do Dworu wyrabiać. Tata mój jak miał trzy lata, to już mleko roznosił, bo musieli od najmłodszych tata zarabiać, bo nie było grosza.  Szli do babki, jak ona podoili, to roznosił do państwa, bo to inżynieria z kopalni była. U Bartkiego wyrabiali, on był bardzo dobry, bo ona podobno nie.

 

O.T.: Pamiętam, jak w 1971roku, no może 1972, jak chodziłam z psem na spacer i weszłam do tego Dworu, nie było już w nim okien, był cały zdewastowany. Podłoga była tylko w sieni, drzwi nie było, stropów z jednej i z drugiej strony też nie było. Pamiętam, jak w latach pięćdziesiątych było tam przedszkole i chyba ośrodek zdrowia.

Dwór w Brzeszczach. fot.: archiwum Państwa Renaty i Roberta Pestów

Z.J.: Ośrodka zdrowia tam nigdy nie było, przedszkole było, bo myśmy tam chodziły. Pamiętam z prawej strony były kuchnie, a z lewej były dwie duże sale. Koło kuchni było jeszcze takie pomieszczenie, bo jak koło gospodyń założyli w 1961 roku i moja mama też się tam zapisała, to te panie same sobie nosiły węgiel, paliły sobie same i całą zimę skubały pierze. W ten sposób sobie zarabiały i kupowały za to jakieś naczynia, a potem robiły pokazy. Pani Łuczyńska przychodziła i piekły różne ciasta i ciasteczka, przedszkole udostępniało kuchnię, a potem w tych salach co myśmy były, to były ustawione stoły nakryte pięknymi białymi obrusami i na tych stołach było wszystko to, co one zrobiły, placki, ciasteczka, kaneczki. 
  

T.J.: A kim była pani Łuczyńska?

Z.J.: Pani Łuczyńska była ze Siedlisk, ona w szkole też uczyła takich rożnych prac.  Pamiętam, że myśmy jako młode dziewczynki od rana tam stały i pilnowały, jak ludzie przychodzili oglądać czego to się gospodynie nauczyły. Pieniądze ze skubania przeznaczały na różne rodzaje naczyń, dlatego te stoły były przepiękne. Były tam już klosze i nakrycia, w domach tego jeszcze nie było, a tam już tak. Później, jak już nie było tam przedszkola, to był tam klub dla młodzieży i prowadził to Czesiu Wyrobek.  Grał na akordeonie, były różne potańcówki, telewizor też tam był, pamiętam jak „Zorro” szło, to nie mogliśmy się w tej sali pomieścić i nawet zza okna się patrzyło. 

O.T.: To powiedzcie mi dlaczego to zostało tak zdewastowane, jeżeli on miał użytkowników cały czas?

Z.J.: Potem młodzież już tam nie działała.

T.J.: Najgorzej jest, jak nie ma gospodarza, ja mam obawy teraz o budynek starej gminy. A macie może jakieś wspomnienia znad Wisły?

Z.J.: Ja nie mam, bo ja nigdy nie pasłam krów, a wspomnienia mają ci, co paśli tam na Łyżniku. My mieliśmy tylko jedną krowę, a że byliśmy ubodzy, to paśliśmy tylko na miedzach. Wiem, jak tu nieraz Frączkowa opowiada, jak to paśli krowy z chłopcami, jak papierosy robili z trawy, jak ze Ślązokami się kłócili.

J.B.: Jo pamiętom, jak brało się liście z dębu, do tego dawało się trawe, zwijało się i kurzyło sie. Czasami brało się gazety i kruszyło się liście, zawijało i kurzyło. Woda w Wiśle była czysta, ja się nie kapałam, bo się wody zawsze bałam, ale byli tacy, co sie kapali. 

Z.J.: Franuś Szromba opowiadał, że jak paśli krowy, to czasami wcale się nimi nie interesowali, bo grali w piłke ze szmatki i najgorzej było, jak im krowy weszły w łąkę starego Pępka, a on ich strasznie krzyczał i gonił. I jak to chłopcy, ułożyli na niego taki wierszyk: „Felek Pępek się nadymo i gonitwe rozpoczyno, goni chłopców na jeziorową górke, a krowy idą w jego łąke”. Jak on ich gonił, to te krowy szły byle gdzie, a on mioł satysfakcje, że ich z laską gonił.

Z Panią Zofią Janią rozmawiały Jadwiga Bezkorowajny, Otylia Tyrna i Teresa Jankowska.

Powrót do spisu treści…