„Kto zaśpiewa? No, Marysia!”

Teresa Jankowska i Maria Foksińska. fot.: Agnieszka Moś

„Kto zaśpiewa? No, Marysia!”

Rozmowa z Marią Foksińską na temat jej zamiłowań oraz działalności kulturalnej.

 

Teresa Jankowska: Bardzo bym chciała Cię, Marysiu, prosić o opowieść, skąd potrzeba realizowania się w działalności artystycznej, kulturowej. Skąd pomysły na scenariusze. Czy jest związek z tym, co się działo w Starej Wsi, co przeżywałaś w swoim życiu, jak to wpływa obecnie na to, co tworzysz i skąd w ogóle potrzeba działania?

Maria Foksińska: Pociąg do kultury, chociaż trudno to było wtedy nazwać kulturą, bo na wsi było to naturalne i życiowe… Pamiętam, miałam chyba wtedy 7 lat. W Starej Wsi działał bardzo prężnie zespół „Wici”, a przewodniczącym był brat mojego męża.  Oczywiście wówczas jeszcze nie wiedziałam, jak się to skończy. Organizowali przedstawienia. Potrzebowali wtedy do pewnej sztuki sierotkę – a ja byłam taka chudzinka, bladziusieńka, anemiczna, przez jakiś czas niedożywiona, i rzeczywiście wyglądałam jak taka sierotka Marysia. Nie pamiętam już tekstów. Nie miałam za wiele do mówienia. Tam chodziło głównie o to, że rodzice przygarnęli dziecko, sierotkę. I oni mnie w tym przedstawieniu wychowali. Był tam piec węglowy, na którym przestawiałam garnki, zamiatałam izbę i byłam przeszczęśliwa.

I Komunia Święta. Stara Wieś, 1955. fot.: archiwum prywatne

A więc pamiętasz emocje, jakie temu towarzyszyły…

Tak, byłam przeszczęśliwa. A jeszcze po całym przedstawieniu, jak publiczność podeszła do Stanisława, bo tak miał na imię ten, który zorganizował przestawienie, powiedział, że najbardziej podobała się im sierotka Marysia, bo ona tak koło tego pieca chodziła, tak przestawiała te garnki, że nawet w pewnej chwili wydawało się, że miała łzy w oczach. I nie przesadzili, bo jak mówił do mnie ten ojciec, to mi było tak żal, że w domu ojciec nie miał czasu z nami rozmawiać, bo ciągle w pracy, a on do mnie tak pięknie mówił, że się wzruszyłam, więc prawdopodobnie w oczach miałam prawdziwe łzy.

 

Czy ten pierwszy występ, to był początek twojej przyjaźni ze sceną?

Tak. To było moje pierwsze zetknięcie ze sceną w Starej Wsi. Jeździło kino objazdowe.  Ja tak połknęłam ten bakcyl spotykania się z ludźmi, że często mówiono „Marysiu, my pamiętamy, ty brałaś udział tam, ty sobie tego pilnuj, bo ty się do tego nadajesz”. Tak mi mówiły starsze sąsiadki i znajome. No to sobie wzięłam to do serca i zorganizowałyśmy w tymże właśnie domu jasełka. Potem mieszkaliśmy na innym mieszkaniu, na tzw. kwaterze, bo musieliśmy opuścić dom, ale cały czas w Starej Wsi. Mieszkałam aż do zamążpójścia w Starej Wsi.  Namówiłam moją siostrę, kuzynkę i jeszcze dwie koleżanki, sąsiadki i przygotowałyśmy jasełka w kuchni u ciotki, bo kuchnia była duża. U nas w tej komórce nie było miejsca. Było klepisko oczywiście, bo to był stary drewniany dom. Był Józef, była Maria, było Dzieciątko. Moja mama zrobiła ze szmatek laleczkę. I tam śpiewałyśmy kolędy, ale żeby sąsiedzi przyszli, to własnoręcznie zrobiłyśmy plakaty. Moja kuzynka miała zdolności plastyczne, napisałam jej, co ma być narysowane i ona to wszystko kreseczkami pomalowała i na dębach, lipach koło drogi, gdzie sąsiedzi mieszkali, chyba z 15 tych budyneczków było, i na tych drzewach pinezkami żeśmy przybijały te ogłoszenia. I to plakatowanie mam do tej pory. Wolę osobiście wszędzie roznosić. Zeszło się bardzo dużo osób i zarobiłyśmy 50 zł. Na tamte czasy to było bardzo dużo. Był pastuszek i kapelusz, do którego nawrzucali.

 

Niesamowite, a ile osób mogło przyjść? Ilu zmieściło się w tej kuchni?

Było może gdzieś z 20 osób. Ciocia, o dziwo, nasmażyła wówczas pączków i częstowała całą widownię.

 

A jej dzieci też brały udział?

No właśnie jedna kuzynka, z którą do tej pory utrzymujemy kontakt, a która należy do zespołu „Tradycja” w Starej Wsi.  W starych drewnianych domach, przynajmniej w Starej Wsi, dużo było domów na taki styl budowanych, przez środek była sień, z boku była komórka, a za ścianą obora. Jak żeśmy wystawiały te jasełka, jak zaczęliśmy śpiewać, to krowy zaczęły ryczeć i to było bardzo naturalne. Jak w tej betlejemskiej szopie. I to było fantastyczne. Później tatuś zmarł. Ja miałam 13 lat. Przeprowadziliśmy się i w takich lepszych warunkach żeśmy mieszkali. Domek był już murowany, ale właśnie w nim zmarł mój tato. W ciężkich warunkach żeśmy byli. Nie wiem dlaczego moja mama przez pół roku nie otrzymała żadnych pieniędzy. Dopiero ktoś się tam z rodziny zainteresował i z ZUS-u. Pamiętam, 450 zł mama tej renty dostała i trzeba było gdzieś podjąć pracę. Mama sprzątała w szkole podstawowej i chodziłyśmy razem palić. Pamiętam, było 11 pieców węglowych. W zimie o czwartej godzinie rano trzeba było wstawać, żeby rozpalić i żeby się nagrzało do czasu, jak uczniowie przyjdą. Koło godziny 7.00 wracałam do domu. Obmywałam ręce w zimnej wodzie, bo przecież nie było ciepłej wody, i wchodziłam na chwilę pod pierzynę, żeby się zagrzać. Było biednie, ale zgodnie. Mamuśkę żeśmy uwielbiały. Byłyśmy jej oczkami w głowie. Bardzo się nami cieszyła, bo byłyśmy lubiane we wsi. Byłyśmy takie biedule, ale bardzo aktywne we wsi. Siostra może mniej, ale ja uczęszczałam na takie zebrania i przeróżne spotkania. Jak zrezygnował z tego „Wici” Stasio Foksińki, to ja przejęłam, ale to już był Związek Młodzieży Wiejskiej. Mówił on wówczas: „Marysiu, jaka ty jesteś zdolna, i wiesz, żebyś była troszkę starsza, to ja bym chyba z tobą chodził”. Nie ożenił się, mieszkał do śmierci w Oświęcimiu, a do głowy mu na pewno nie przyszło, że ja kiedyś będę żoną jego brata. Bardzo dużo mi pomagał. Razem żeśmy przeróżne spotkania organizowali. Bardzo ciekawe były „zgaduj-zgadule”, ułożyłam nawet piosenkę do tego programu i z publiczności mógł każdy przyjść i opowiadać o sporcie, o różnych występach. Swoje wspomnienia, tak jak my tu wspominamy.

 

Czyli to była taka forma spotkań, w ramach których ludzie mogli opowiadać o tym, co ich interesuje?

Tak, to nawet ogłaszał ksiądz w kościele, że ZMW organizuje takie spotkanie „zgaduj-zgadula” i każdy może coś ciekawego opowiedzieć. Robiliśmy również pytania, na karteczkach przygotowaliśmy, i ludzie z widowni byli bardzo odważni, bo przychodzili, wyciągali karteczkę i odpowiadali na to, co wyciągnęli, np. o sporcie, o zasiewach, itd.

 

„Zgaduj-zgadula” dlatego, że losowało się temat i na ten temat można było coś powiedzieć?

Dokładnie tak. Było np. takie pytanie: „z czego się wzięła nazwa ozimina?”. I jak gospodarz powiedział, że nie wie, to padało hasło: co z ciebie za gospodarz, skoro nie wiesz! Wówczas padało pytanie „a kto wie?” I ta osoba, która się zgłosiła, przychodziła i mówiła. Brałam również udział w akademiach pierwszomajowych. Trzeba było przygotować scenariusz, piosenki. Nieżyjący już ś. p. kierownik, bo dyrektorów wtedy nie było, prowadził z nami śpiew, nie było muzyki, tylko był śpiew. Słyszał, jak ja śpiewam z grupą całą i mówi: „Oj, Marysia, jak ty ładnie śpiewasz. Ty musisz nam tutaj coś zaśpiewać”. Zaśpiewałam piosenki, które mama nas uczyła.

Maria (pierwsza z lewej). Akademia z okazji 1 Maja. Bielsko-Biała, 1963. fot.: archiwum prywatne

Maria w internacie Szkoły Gastronomicznej w Bielsku-Białej, Maria przewodnicząca w internacie, 1962. fot.: archiwum prywatne

A nie miałaś tremy? Zawsze byłaś odważna?

Nie miałam tremy nigdy, lubiłam występować, lubiłam to. Mama uczyła mnie piosenek, takich smutnych, np. o ptaszkach, które w zimie stukały na okno:

śpiew: Za oknem noc ciemna, noc wieczna, noc głucha, po polu się wlecze jesienna szaruga. Zziębnięte ptaszyny drżą z zimna na drzewie, jak smutno im teraz, nikt o tym z nas nie wie”.

Pamiętam, to była pierwsza piosenka, którą zaśpiewałam kierownikowi, no i potem już tak było: „kto zaśpiewa? No, Marysia”. Potem to już, nie powiem, że mnie to nudziło, czy denerwowało, ale inni chcieli też zaśpiewać. A jak była jakaś inspekcja, czy wizytacja, jak padało pytanie, kto zaśpiewa, to wszyscy mówili: no, wiadomo, że Marysia. Skończyłam szkołę gastronomiczną w Bielsku, mieszkałam w internacie na ul. Sobieskiego, a szkoła była na ul. Wyspiańskiego. Pracowałam w restauracjach I kategorii, ale to mnie nie rajcowało, bo tam za mało ludzi się przewijało. Potem, jak już byłam mężatką, to prowadziłam na KWK „Silesia” stołówkę i tam w kuchni żeśmy sobie podśpiewywały. Do biura dziewczyny przychodziły z kawą. Mówiłam do nich „to siadajcie, zaśpiewamy sobie coś ładnego”. Dyrektor to posłyszał i powiedział: „pani Marysiu, musi nam tu pani przygotować akademię –  bo tak to się nazywało – na Barbórkę”.

 

Kto był wówczas dyrektorem?

Tu pracował w Brzeszczach na kopalni, to był dobry znajomy nawet mojego męża, z Istebnej, nazywał się Józef Michałek. Stwierdziłam, no to fajnie, a że dziewczynki też miałam takie rozśpiewane… oczywiście nie był to taki występ, jak robiliśmy w Ośrodku Kultury, ale piosenki górnicze. Jedne z kartek, bez kartek, ale bardzo się to podobało. Jak wyszłam za mąż, przeprowadziliśmy się do bloków. Budowaliśmy dom, więc mieszkaliśmy w prywatnym domku. W Starej Wsi były dożynki. Moja kuzynka, z którąś żeśmy jasełka wystawiały, przyjechała do mnie i mówi tak: „Marysia, przygotuj jakieś przyśpiewki, bo będzie bardzo dużo takich oficjeli. Będzie ksiądz, będzie sołtys, przedstawicieli z powiatu, gdzieś tam z Oświęcimia i jeszcze wiele takich osób widzianych we wsi”. Stwierdziłam, że dobrze, ale ja nie wszystkich znam, o księdzu czy sołtysie mogę coś napisać, ale  pozostałych osób nie znam. Powiedziała: „dobra, to ja przyjadę jutro do Ciebie z mężem”, a Tadek jej mąż był takim aktywistą wiejskim, i on zapraszał z Oświęcimia tych oficjeli, z milicji ówczesnej. Mówi: „to ja jutro do Ciebie przyjadę, Tadka się wypytam wszystko o nich i przyjadę do ciebie”. Jasia przyjechała, wszystko to mi zostawiła i ułożyłam jej te przyśpiewki. Pojechałam tam, bo trzeba było zrobić próbę, a tam dojeżdżał facet z Łęk Zasola, który próbował coś zorganizować, choć więcej do czynienia miał z kołem gospodyń. A to koło gospodyń też miało brać udział w tych dożynkach. Przyjechałam na próbę i zaśpiewałam te przyśpiewki, było uciechy moc. Nie wiem, jak się nazywał ten pan z Łęk, ale mówi tak: „tą dziołchę se tu zostawcie, bo jak ona ułożyła tak fantastyczne przyśpiewki i tak wam to tu ładnie rozśpiewała”. Powiedziałam: „nie, nie, to za daleko, gdzie tam z Brzeszcz tutaj dojeżdżać”. No i dobrze, ale jak żeś sobie Marysiu to ułożyła, to na tych dożynkach musisz być. Więc Marysia na tych dożynkach była i śpiewała. Napisałam piękny wiersz o wsi i takie swoje wspomnienia. Przeczytałam ten wiersz. Było wzruszeń bądź ile, nawet u mojego męża zakręciła się łezka, bo to było takie wzruszające, o dzieciństwie, o pracy na roli. Podobno się to ludziom podobało. Po dożynkach impreza, wszyscy podchodzą, dziękują, pani dyrektor ze szkoły stwierdziła, że przydałby się tutaj zespół, bo panie z koła gospodyń są już starsze. No to Marysia się zdecydowała, że rozpoczniemy coś takiego, tylko trzeba zaangażować troszeczkę młodsze osoby. To było 13 lat temu, więc ja już też nie byłam młoda, ale te panie w kole gospodyń były dużo starsze. „Nie, nie, Marysiu, ja ci nie będę śpiewać” – tak mówiły, ale było dość dużo chętnych z mojego wieku. Trzeba było się spotkać, ale ich uprzedziłam, żeby sobie nie obiecywały zbyt dużo, bo przecież ja mam dzieci w domu i pracuję, i to nie sposób jest przyjeżdżać tutaj na próby, tym bardziej że miały one być dopiero o godz. 20.00, a to dlatego, że chłopców też dużo przyszło do tego zespołu i mogli na próby przychodzić dopiero, jak pokończyli prace. Zaczęłam tam jeździć i zaczęliśmy się zastanawiać, jak nazwiemy ten zespół. Powiedziałam, że będziemy w zespole podtrzymywać tradycje naszych mam, dziadów, pradziadów, więc jak tradycja, to tradycja – nazwijmy go „Tradycja”. I tak go nazwaliśmy. Mieliśmy akompaniament na trąbce, ale nie mieliśmy akordeonisty. A potem już cały czas grał na akordeonie Gieniu Pieczka. Bardzo fajnie się nam współpracowało i on bardzo wiele mnie nauczył. Przede wszystkim nauczyłam się od niego spokoju. Przychodził na próbę, a tu takie rozbrykane wszystko i mówił do mnie: „Marysia, rób atmosferę”. Oczywiście każdy miał trochę nerwówki, bo gdzie to na pamięć, a ja nienawidzę kartek do śpiewania. Wówczas Gieniu mówił: „z Marysią nie wygracie, musicie się uczyć na pamięć”.

 

Zespół „Tradycja” dalej funkcjonuje w Starej Wsi.

Tak, funkcjonuje nadal. Terenia Nycz była w tym zespole i jak ja odeszłam, to ona była kierownikiem jakiś czas, a potem, jak przejęła mażoretki, to jest teraz też Terenia Nycz, która jest dyrektorem przedszkola w Bielsku. Bardzo fajna, operatywna dziewczyna. I tak to w tej Starej Wsi powstał zespół, gdzie przez 5 lat dojeżdżałam. Nie powiem, że mój mąż był zachwycony tym. Z samego początku pojechaliśmy z kolędami do Bielska do Domu Włókniarza, bo tam odbywał się przegląd kolęd. Gienio nas wyćwiczył cudownie. Zaśpiewaliśmy trzy czy cztery kolędy, a moje panie, których coraz więcej przychodziło, chciały każda jechać. Stroje miałyśmy, bo nam GOK Wilamowice bardzo pomagał, żebyśmy ładnie się prezentowały, a ile pracy trzeba było włożyć w to, żeby stroje odzwierciedlały stroje, jakie nosiły nasze mamy. Ile ja domów odwiedziłam, żeby te stroje odtworzyć. Opowiadam to nieraz naszym zespołom. Pojechaliśmy do Bielska, osoby, które ambitnie od samego początku ćwiczyły i przychodziły na próby, nauczyły się tekstów na pamięć, ale było gros takich dziewczynek i chłopaczków, co śpiewali z kartek. Pięknie żeśmy te kolędy zaśpiewali, naprawdę pięknie. Jurorka zapytała, kto tutaj jest kierownikiem – no Marysia. No to podchodzę do niej, a ona do mnie, wie pani co, aż mi was żal. A ja pytam, co się stało? A ona: „zespół regionalny nie może śpiewać z kartek, to jest dyskwalifikacja, my wam damy tylko III miejsce, ale dlatego, że cudownie śpiewaliście. Wyglądacie pięknie, akordeonistę macie takiego, że tu grand prix powinien zdobyć, cudnie wam przygrywa. Wy żyjecie tymi kolędami, tak prawdziwie ze wzruszeniem to śpiewaliście, ale kartki dyskwalifikują”. Była taka jakaś siekiera, która zwracała na to uwagę, a na przyszłość kazała nam pamiętać, że zespół regionalny i śpiew to nie są chóry, a oni sobie pokupowali jeszcze niebieskie podkładeczki. Stwierdziła, że takie śpiewniczki to mogą mieć chóry, ale nie zespół regionalny. Zapytała – czy wasze mamy lub babcie śpiewały ze śpiewników? Dlatego naszym zespołom często to mówię. Oczywiście zależy to od jurorów.

 

Generalnie na konkursie nie powinno być podkładek i kartek. Tak możemy sobie śpiewać w naszych wewnętrznych gronach, spotkaniach, ale nie na przeglądach.    

No właśnie, tak jest. Pamiętam także, jak pojechaliśmy do Brennej, przygotowałam bardzo ciekawe widowisko. Takie bardzo autentyczne, ponieważ jako panienka też chodziłam do sąsiadek skubać pierze. Powiedziałam moim koleżankom, że zrobimy „Pierzowiec”, bo to różnie nazywają. W Starej Wsi mówili pierzowiec, w Dankowicach była taka pani Marcińczyk i ona robiła piękne bukiety z piórek, więc to był kosz, ale nie z wikliny. Ona go również zrobiła, ale nie pamiętam z czego, na takich drążeczkach, listki z bibuły zielonej, a kwiaty to były takie kule z kolorowych piórek. Barwiła ona te piórka na rożne kolory, wobec czego powstał piękny kolorowy bukiet i jak żeśmy chodziły do  tych koleżanek, gdzie skubały pierze na pierzyny, mama wianowała te koleżanki moje pierzyną. Na sam koniec, jak było już koniec skubania, to chodziłyśmy do tej pani Marcińczykowej i kupowałyśmy te bukiety, a chodziłyśmy tam ze śpiewem na ustach. Trzeba było więc przygotować jakieś przyśpiewki, a mama, gospodyni tego domu, musiała obowiązkowo przygotować paczki. Był gulasz wołowy, pamiętam to doskonale. Chłopaki, kawalerowie przychodzili pod okna i patrzyli, ile tam  dziewcząt jest. Jak było dwudziestu tych kawalerów, bo to tak chodzili pod okno, więc połowa musiała odejść, bo by się nie zmieścili do izby. Chyba, że było duże pomieszczenie, to wszyscy przychodzili, grali na akordeonie, była jakaś naleweczka, bo dał gospodarz. I tak mi się ta tradycja podobała, że uznałam, iż należy przygotować takie widowisko jak „Pierzowiec” w Starej Wsi. Przygotowaliśmy i pojechaliśmy z tym do Brennej i też wszystko było pięknie. Scenariusz przygotowany, przyśpiewki, chłopaki przychodzili z naleweczką i nalewali, były pączki, wszystko było oprócz gulaszu. Oczywiście my w strojach regionalnych, ale co z tego! Miałyśmy fartuchy do występów takich np. na 1 Maja, czyli wszystkie jednakowe. I właśnie te różowe fartuszki w kwiatuszki zaważyły. Znów mnie woła przewodnicząca jury i mówi: „cudne to miałyście, tak piękne i prawdziwe, i wszyscy to przeżywali, jakby to rzeczywiście się odbywało, jakbyście byli u tej gospodyni. Zrobiliście to bardzo naturalnie, tylko wie pani co, czy mamy wasze przychodziły na te pierzowce wszystkie jednakowo ubrane?” Bo gorsety miałyśmy rożne, ale fartuchy jednakowe, bo GOK dał nam materiał i poszyłyśmy. Ale tak się im nas żal zrobiło, że zdobyłyśmy I miejsce. Mówiłam także o tym naszym paniom Jawiszowiankom i Brzeszczankom, żebyście się nie odważyły, bo nie wiadomo na kogo traficie. Ja trafiłam tam na dobrych jurorów.
W Starej Wsi organizowałam bardzo dużo, np. jasełka, barbórkę. Jak tam byłam pięć lat, to zawsze organizowałam i co roku było coś innego. Dzień Kobiet, Dzień Matki, bardzo mi się to podobało, ale dojazd był taki, jaki był. Zimą autobusy spóźnione. Samochodem też jeździłam jakiś czas. Próby mięliśmy w strażnicy w Starej Wsi, gdzie był bar w pobliżu, i jak zaczęli rysować gwoździem samochody, to pomyślałam, jakby to mój mąż, dla którego auto to było oczko w głowie, zobaczył, to nie wiem, co by było, więc dojeżdżałam autobusem. W końcu stwierdziłam, że jestem tym zmęczona. Aż pewnego razu spotkałam panią Weronikę Włodarczyk, która mi powiedziała: „pani Marysiu, ja już nie mam siły”.

 

Pamiętam też naszą rozmowę na temat przejęcia Klubu Stokrotka, gdy pani Weronika Włodarczyk stwierdziła, że chce zakończyć pracę z seniorami. Podobała mi się postawa pani Weroniki, która w sposób bardzo otwarty przyjęła Twoją, nową wizję prowadzenia Klubu, łącznie ze zmianą nazwy. Nie byłaś na początku przekonana do propozycji pani Weroniki.   

Tak, w Klubie Seniora, a może dlatego nie byłam przekonana na samym początku, bo był zespół „Tradycja” jako zespół regionalny, a nie miałam wizji zespołu kabaretowego. Tak wielokrotnie mówiliśmy, że mamy zespoły regionalne, oprócz tego bardziej miejskiego, który pani Weronka prowadziła. Szkoda mi było, aby nie wykorzystać w dalszym ciągu potencjału ludzi, którzy taką kulturę tworzą.

Dzień edukacji. fot.: archiwum prywatne

A jak się odnalazłaś w „Tęczy”, bo jednak prowadzenie zespołu regionalnego i kabaretu, to zupełnie coś innego.

Na pewno tak, bo jeżeli chodzi o zespół „Tęcza”, to my mamy większe pole w tej działalności. A mówiąc nieskromnie, mamy większe pole do popisu. No bo zespół regionalny cóż może więcej. Nie może wypaczyć czegoś, czego ich rodzice nauczyli, czyli tego, co przejęli. Nie mogą nic takiego nowego wprowadzać, choć można powiedzieć, że coś wprowadzają, bo np. Józia (Apryas, Przcieszynianki) z tymi Ułanami. W regionalnym należy tradycje podtrzymywać i gdybyśmy chcieli odwiedzać sanatoria, domy opieki społecznej, gdzie obecnie mamy ich pięć, i gdybyśmy byli zespołem regionalnym i śpiewali zawsze te piosenki regionalne i w tych strojach przychodzili, to byśmy się opatrzyli tym osobom. Poza tym nie wszystkie te piosenki są wesołe, a ja zawsze mówię, i to wszędzie powtarzam, że przesłaniem naszego zespołu jest nieść ludziom radość i uśmiech. A chcąc wyzwolić uśmiech na twarzach, to musi być coś wesołego, coś kabaretowego. Wprowadziliśmy nawet program cygański, aby było widać, że mamy program różnorodny, a głównie chodziło nam o domy opieki społecznej. Im się to podoba, bo jest dużo koloru, dużo się błyszczy, a poza tym jest to taka kultura romska, cygańska. Nie widzę w tym nic złego, żeby coś o Cyganach pokazywać, bo przecież to też ludzie, którzy mają swoją kulturę i bardzo piękną zresztą. Nawet mamy stroje takie, jak ma „Roma” od Wasyla, żeby przyciągnąć wzrok tych ludzi, którzy może bardziej patrzą na strój, a mniej na słowa. Kabaret to jest coś wesołego, zawsze mi się to podobało i powiem, że jest to dość łatwe do wymyślenia.

Zespół Tęcza, 2016. fot.: archiwum prywatne

Jak się zrodził pomysł na „Tęczę”?

Trzeba było nad tym pomyśleć. Nawet pani Weronika mi mówiła, że nie musicie robić tego samego co my, chociaż one też miały trochę kabaretowy program, bo pamiętam to pożegnanie, na którym pani Zosia Dziedzic była mamą, a pani Weronika była córką. To też było kabaretowe, takie wspomnienia; pamiętasz ciocia, pamiętasz babcia… Byłam na tym pożegnalnym widowisku i wówczas stwierdziłam, że to jest bardzo fajne. Myślałam nad tym i zaczęłam sobie notować. Pamiętam, mój śp. teściu, bardzo mądry człowiek, który w Starej Wsi pisał podania ludziom i rożnego rodzaju pisma, on mi zawsze mówił tak: „Marysiu, jak będziesz chciała utworzyć, coś napisać, to w nocy, jak się przebudzisz tak koło czwartej, piątej nad ranem, kiedy umysł jest już wypoczęty, to zaświeć sobie lampkę i notuj sobie to, bo ja tak robię. No to Marysia posłuchała dziadzia Foksińkiego, ale nie chciałam świecić lampki, żeby Frydzia nie obudzić, więc pisałam to tak na „niewidza”, a rano tego nie umiałam odczytać, ale jak potem doszłam, co tam napisałam, to stwierdziłam, że to tak nie może być. Wobec tego wstawałam, zjadałam śniadanko i zasiadałam do stołu i tworzyłam, tworzyłam. Na próbie zawsze mówiłam tak: słuchajcie, ja nie jestem urodzoną poetką czy artystką, więc pomóżcie, i każdy dodawał coś.

Pani Maria z mężem Ferdynandem, 2015. fot.: archiwum prywatne

To fajnie, bo ludzie wówczas czują się docenieni i stają się odpowiedzialni.

Tak, oczywiście. Dużo moja siostra mi pomagała. Chodziłam do niej. Mieszkała wtedy na Szymanowskiego. Jeździłam też do niej na rowerze i pamiętam, jak pisałyśmy scenariusz na barbórkę. Przez kilka dni wracałam nawet o pierwszej w nocy. Był to długi program, taki urozmaicony, ale ile to było przekreślań, ile to było poprawek, a mój mąż powtarzał, że „wcale tego dużo nie masz, a tyle godzin tam jesteś”. I tak się to zaczęło. Bardzo lubimy występować w Ośrodku Kultury. Znów przygotowujemy program, będzie to koncert kolęd w dwóch częściach. Najpierw jako kolędnicy, ale chcę do tego dołączyć osoby niepełnosprawne. Nie wiem, czy Ty byłaś na takim koncercie, gdzie mieliśmy szopkę, żłobek, Dzieciątko i śpiewaliśmy kolędy w strojach. Ja byłam przebrana za góralkę wtedy, więc myślę zrobić coś podobnego, oczywiście nowe kolędy mamy, bo mój mąż mnie zamęczy, cały czas mówi: „Marysiu nie możemy tego samego, musimy mieć coś nowego”. I tak siedzi i szpera w Internecie. Przerabia, żeby to nie było tak ściągnięte na żywca. Chcemy coś takiego zrobić, ale dla kolędników, czyli osób z domów opieki z Zatora, Grojca, z Fundacji Brata Alberta. Oni przyjdą jako kolędnicy do nas tam, do tej szopki. Jak to wspomniałam pani Joli z Grojca, która jest opiekunką tych osób, to powiedziała: „pani Marysiu, proszę o chwilę przerwy”, bo tak się wzruszyła, bo wiedziała, jak te osoby będą się cieszyć. Mamy bardzo pięknego anioła, nasza Halinka sprowadziła już skrzydła z Internetu, bo piórka się obsypały, a ona to musi mieć eleganckie. Zawsze organizujemy to dla nich w wigilię, a tym razem nie robilibyśmy tej wigilii, tylko koncert kolęd z nimi i aniołek będzie rozdawał paczki. Będą choinki na scenie, pod którymi będą paczki i tym kolędnikom, czyli osobom niepełnosprawnym, anioł będzie je rozdawał. A po wszystkim na holu planujemy zrobić dla nich taką mini wigilię. I takie myśli mnie nachodzą rożne.

Pani Maria z siostrą Gienią, 2005. fot.: archiwum prywatne

Jeden pomysł rodzi kolejne.

Tak, jeden pomysł rodzi drugi. I fajnie jest, a że nie tylko ja, bo udzieliło się to całemu zespołowi. Mamy słabość do tych właśnie ludzi niepełnosprawnych. Ja nieraz mówię dyrektorce Ośrodka Kultury: „pani dyrektor, tak by się wydawało… No jadę do domu opieki, ale tam trzeba być z nami. Ja bym tak chciała, żeby pani choć raz pojechała z nami i zobaczyła, co my dla tych ludzi robimy i jak oni to odbierają”.

Spotkanie z podopiecznymi PZOL Grojec, Ośrodek Kultury w Brzeszczach, 2017. fot.: archiwum prywatne

Ale do takich działań kierowanych do osób niepełnosprawnych trzeba było dojrzeć, trzeba się odważyć

Do czasu, kiedy zaczęliśmy jeździć do tych domów opieki, to nie miałam aż tak bardzo okazji zetknąć się z takimi ludźmi. Całe życie opiekowałam się ojcem, więc instynkt był, ta chęć pomocy, bo nocami wstawałam, opatrywałam mu rany. Dlatego od dziecka miałam to we krwi. Niemniej jednak z takimi osobami niepełnosprawnymi nie miałam okazji się spotykać. Pamiętam, jak byłam pierwszy raz w Grojcu z występami i jak zobaczyłam te stany, jedne cięższe, drugie lżejsze, jak jedni się śmieją, a inni płaczą, to byłam tak przejęta. Dostałam jakiejś palpitacji serca. Patrzyłam na nich i czułam taki żal, że nawet trudno określić, co się ze mną działo. Jakoś skończyliśmy, poczęstowaliśmy się przygotowanymi ciasteczkami i wyruszyliśmy w drogę powrotną, gdzie do połowy drogi nikt w busie się nie odezwał. Wszystkim się to udzieliło. Jak przyjechałam do domu, to zaczęłam płakać, musiałam to chyba jakoś odreagować. Mąż mi wówczas powiedział: „Marysiu, w takim razie ty się nie nadajesz do czegoś takiego. Nie możesz tam jeździć, bo się pochorujesz”. Drugi raz pojechaliśmy mimo wszystko. Było lepiej, a obecnie czekam, kiedy tam pojedziemy, bo przecież jak oni przychodzą na nasze występy, na wigilie, na prażone, to człowiek odczuwa jak potrzebna jest im bliskość drugiego człowieka. To jest coś pięknego.

 

Wasza działalność rozwinęła się w rożnych kierunkach.

Bardzo mile nas też przyjmują w Goczałkowicach Zdroju.

 

To jest też ciekawe, że znaleźliście taką niszę na wasze występy.

Tak, to jest  dla nas bardzo wygodne, dlatego że jestem w Goczałkowicach prawie co turnus, bo pani Lidia zaprasza nas co turnus. Obecnie ubolewa, bo wyjeżdżamy do sanatorium i wracamy dopiero 1 grudnia. To jest dla nas wygodne, ponieważ co turnus to inna widownia jest i my możemy sobie pozwalać, a odbiór jest fantastyczny. Starsi ludzie przyjeżdżają, samotni i w parach, a jeszcze jak nie ma pogody tak jak teraz, to oni w tych pokojach tacy przyduszeni, więc jak mają taką rozrywkę, to są bardzo zadowoleni, taki przerywnik w monotonii zabiegów. Tak, że jest fajnie. Teraz znów coś trzeba wymyślić.

    

A jubileusze małżeńskie, które od tylu lat ubogacacie koncertem życzeń?

Tak, to już jest piękna historia. Jest to o tyle łatwiejsze, że sobie ze śpiewników śpiewamy, bo tak na jedną okazję nauczyć się ze trzydzieści piosenek, bo to są dedykacje, to byłoby trudno.

 

Podziwiam Waszą kondycję i programy, które mają półtorej godziny, a czasami i dłużej, nawet trzy i myślę, że wymaga to wielu godzin treningu i siły organizmu, bo to trzeba się uśmiechać, pamiętać tekst i kolejność.

Tak, wymaga to troszeczkę poświecenia.

Jubileusze małżeńskie. Brzeszcze, 2016. fot.: archiwum prywatne

A jednocześnie mobilizuje, bo jesteście ciągle kreatywni, twórczy i potrzebni.

Tak tym bardziej, jak człowiek widzi takie zadowolenie, a przy tym też trzeba wspomnieć, my również promujemy gminę, bo to nie jest tak, że jedzie zespół, z całym szacunkiem dla zespołów, które jeżdżą na przeglądy i zdobywają pierwsze miejsca, bo kilka też mamy, tylko my bardziej przywiązujemy wagę do wyjazdów, o których wyżej wspomniałam, jak domy opieki. Kiedyś na zebraniu mówiono: „o, ten zespół pierwsze miejsce, a to ten zespół, jak to promują gminę”, a ja tak siedzę i w pewnym momencie powiedziałam, że jest to miłe, że zdobywacie pierwsze miejsca, ale ja powiem nieskromnie, że my też zdobywamy, ale jeżeli chodzi o promowanie gminy, to „Tęcza” najbardziej promuje. Bo proszę wziąć chociażby takie sanatorium w Goczałkowicach, gdzie są osoby z całej Polski i nie tylko, i przychodzą na nasze koncerty. Pytają, co to za zespół i skąd, my mówimy, że z Brzeszcz niedaleko stąd, a jak byliśmy na przeglądzie, chociażby w Chrzanowie, to tylko widziały nas zespoły, gdzie wzajemnie się oklaskiwaliśmy i koniec. I dlatego mówię to może nieskromnie, ale proszę o „Tęczy” też wspomnieć, bo jeżeli chodzi o promowanie, to my na całą Polskę promujemy.   

Nam właściwie nie chodzi o zbieranie jakichś tam laurów, mamy dystans do tego.

 

Jednym słowem macie inny rodzaj satysfakcji.

Dokładnie tak, uśmiech drugiego człowieka. Nie ma piękniejszej zapłaty jak to, kiedy dziecko, mimo swojego wieku, usiądzie ci na kolanach, dziękuje ci i głaszcze, prosi, aby przyjechać jeszcze.

 

I to jest autentyczne zaproszenie i potrzeba bycia razem.      

Zespół Tęcza. Dożynki gminne w Skidziniu, 2005. fot.: archiwum prywatne

Zespół Tęcza, 2006. fot.: archiwum prywatne

Zespół Tęcza. Kraków, 2010. fot.: archiwum prywatne

Z Panią Marią Foksińską rozmawiała Teresa Jankowska.

Powrót do spisu treści…