Downe zwyczaje

Teresa Jankowska, Maria Foksińska. fot.: Agnieszka Moś

Downe zwyczaje.

Rozmowa z Marią Foksińską, animatorką i założycielką zespołu Tęcza, działającego przy Ośrodku Kultury w Brzeszczach.

 

Teresa Jankowska: Marysiu, przeczytałam twoje dwa opowiadania gwarą. Są bardzo autentyczne, prawdziwe w przekazie.

Maria Foksińska: Wystartowałam kiedyś w jednym z konkursów na opowiadanie pisane gwarą w naszej gminie. Było bardzo dużo zgłoszeń. I myśmy w trójkę zostały w finale. Pierwsze miejsce zdobyła Weronika Włodarczyk, drugie miejsce Krysia Sobocińska, a trzecie miejsce ja. Tereniu, ja jakbym Pana Boga za nogi chwyciła. Ja się tak strasznie tym cieszyłam. I właśnie jedna z tych pań jurorek, mówi tak: „wie pani co, podziwiam panią, naprawdę podziwiam panią, tamte panie miały aż po pięć, po siedem tych kartek, a pani to tak zrobiła zwięźle, ale uznałyśmy, że to jest piękne i oceniłyśmy to na trzecie miejsce.” I wiesz co się im podobało, to „młój”. Bo to słowo „mój”, w gwarze, w moim domu, w Starej Wsi, mówiło się właśnie „młój”. Było słychać to „ł” i dlatego to „ł” jest tu wstawione. To się im po prostu spodobało.

 

Marysiu, mogę cię prosić, abyś przeczytała ten tekst?

Tak. Może o dawnych zwyczajach, dobra?

„Downe zwyczaje”. Na Boże Narodzenji, tata przynosił drzewkło z lasu. I wiszoł go u powału na sznurku. Mama upiekła pore ciasteczek z foremki, ze siostrą zawijały my kawałki patyczków do kolorowych bibułek, bo na prowdziwe cukierki nie było piniędzy. Na samym dole drzewka były powieszone śtery jabka, bo nos było ścterech w domu. Tata godoł, że jabka na drzewku to symbol zdrowia. Robiły my też kolorowe łańcuchy z papióru, tata robił z kolorowych łopłatków, które przynosił łorganista „świat”. Były to takie kule kolorowe, i to też wisiało na tym drzewku. Nie młówiło się choinka, ino to drzewko. Do gałązek były przypięte świeczniki ze świeczkami z wosku. Tam, ka my mieszkały, w kómorze było głorąco, bo mama warzyła łobiady na blasze, no to drzewko prędko skło. A wisiało nad łóżkiem i wyrkiem. Wyrko, to było, ponieważ tak jak wspomniałam, w komórce żeśmy mieszkali na wymowku…

 

Na wymowku? A co to jest?

A to osobna historia. Wymowek to było coś takiego, że moja mama pochodziła z bardzo licznej rodziny. Było ich jedenaścioro. Mama była najstarszą z dzieci. Wszystkie siostry powychodziły za mąż, a bracia się pożenili. Gospodarstwo objęła najmłodsza siostra, mężatka, a mama została sama. Ponieważ troszeczkę chorowała i tak jakoś została sama. I mieszkała w tej komórce.  Bardzo biedny tryb życia prowadziła. Biednie, dlatego, że kiedyś ktoś kto nie miał pola, to był biedny. Cała rodzinka podzieliła ziemię, to bogactwo między siebie, a mama dostała spłatę. I jak wspominała nie raz: wiesz co Marysiu, my by w tej komórce nie musiały mieszkać, bo byśmy sobie wybudowali mały domek, nawet wskazała, który to domek u sąsiada, więc nie taki mały, i tam byśmy sobie mieszkały, i przyszła wojna, pieniążki przepadły. I mogła sobie kupić dwie pary butów za te pieniądze. Mama była bardzo pracowita, taka bardzo kontaktowa, mimo wszystko poznała tatę. Też bardzo biedny człowiek.

 

W którym roku urodziła się mama?

W 1906. A wyszła za mąż, jak miała….38 lat. W międzyczasie służyła u bauerów1. To jest też ciekawa historia, bo dużo nie brakowało, żeby zginęła w obozie w Oświęcimiu. U tego bauera w Starej Wsi odbywała krowy i świnie.

Od lewej; Helena Nycz (mama Marii), Antoni i Stefania Foksińscy (rodzice męża). W wózku pierwszy syn Państwa Foksińskich, Ryszard. Stara Wieś, 1967. fot.: archiwum prywatne

Czyli u bauera w Starej Wsi?

Tak, przyjechał z Niemiec, przejął ziemie, bardzo dużo i właściciele tych ziem też tam u niego pracowali. Troszeczkę zostało tej ziemi u nich w tym gospodarstwie, ale większość przejął bauer. I mama tam u niego pracowała. No i ponieważ doiła te krowy, no to sobie troszeczkę chciała do domu przynieść, no bo nas jeszcze nie było, sama mieszkała.  Tak ją podkusiło, przyniosła z domu gliniany garnek i w piwnicy były jakieś tam deski, jakieś tam schowki. I pod deskami właśnie to mleczko w tym glinianym garnuszku zakwasiło się. A był, hm, sąsiad, sąsiad – donosiciel go nazywali. Jemu się bardzo dobrze powodziło. I on nie wiedział, że to mama, bo mamę bardzo dobrze znał. Nie wiedział, kto to zrobił, ale doniósł do tego Niemca, że tam jest schowane mleko. I sondaż wtedy przeprowadzili, czyje to jest, czyje to jest? Wszystkich ustawił pod ścianą i mówi tak: „Helena, a dlaczego ty jesteś taka czerwona? Dlaczego ty się zarumieniłaś?” A mama mówi: „Bo ja się boję, ze wy znajdziecie, kogo to jest mleko i on pójdzie do obozu do Oświęcimia.” Odpowiedział: „Tak! Tak się stanie!” I nikt się nie przyznał solidarnie, a większość widziała, że to mamy sprawka. I tak uniknęła śmierci. To troszeczkę odejdę od tych tradycji, dobrze?

 

Dobrze.

Wyszła za mąż za mojego tatę. Biedny, też służący. Służył, nie u siostry, w rodzinie, tylko u obcych ludzi. Ze Starej Wsi pochodził. I poznał mamę, no i ożenił się. I dalej mieszkaliśmy w tej komórce. No i na świat przyszła Marysia, czyli ja. Ponieważ moja mama głodna bidulka chodziła – bo tak mi zawsze opowiadała tą historię – mówi: głodna, suche ziemniaki zjadłam, popiłam mlekiem czy jakąś maślanką, co jej ktoś dał, a ty się urodziłaś duża dziewczyna, tak gdzieś ważyłaś 4 kg i wszyscy się dziwili, że Helcia taką biedę ma i taka niedożywiona, a taką szykowną dziołuszkę urodziła. No i teraz historia ciekawa. To już był koniec wojny. Ja się urodziłam w styczniu 1945 roku i wojska ruskie do Starej Wsi wkroczyły. No i pili, co tam z kobietami wyprawiali, to tego nawet nie sposób jest opowiedzieć, ale w każdym bądź razie zrobili sobie takie prawo. No i przyszli do mamy, tata był w pracy. Pracował w kopalni, tu w Jawiszowicach. A ja maleńka, mamusia mówiła, no ja wiem, ile miałaś, może miałaś dwa tygodnie, trzy. Leżałaś na łóżku, na pierzynie, zawinięta w poduszeczkę. W poduszkę taką trójkątną, owinięta sznurkiem, nie bez powodu to mówię, to znaczy, bo wtedy nie mówili wstążki, tylko sznurki do włosów. Mama za panny miała długi warkocz, zapleciony tą sznurką, tak to nazywała, i przydała się jej do zawinięcia Marysi w tej poduszeczce. Mama poszła gdzieś tam po mleko dla mnie, do sąsiadki przychodzi, a tu pełno dymu w tej komórce. Pełno dymu, bo to był taki piec węglowy, maleńkie pomieszczenie. Oni, Ruscy, na tym smażyli szpek. Szpek, tak to do mamy mówili, i jeszcze im musiała od gospodarza przynieść, i tą szpyrkę smażyli, pryskało to, przy tym byli prawie wszyscy pijani. Ten tłuszcz pryskał na tą blachę rozpaloną do czerwonego i mama weszła i mówi tak: przecież wy mi to dziecko tu udusicie. Oni widzieli, że ja leżę na tym łóżku, na tej pierzynie. Jeden z tych Rusków otworzył okno, chwycił Marysię za tą sznurkę z tą poduszką i przez okno mnie wyrzucił. Ja się urodziłam w styczniu, to była zima, domek drewniany, bardzo nisko okna, na szczęście. I brzydko zaklął: „Job twoja mać! Poszła!” Otworzył okno i wyrzucił mnie. Jak mama mi to opowiadała, kilka razy żeśmy to wspominały, to ja mówiłam: Mamuś, dlatego ja się nie przeziębiam. Jestem bardzo odporna, bo mnie Rusek zahartował na tym śniegu (śmiech). Tatuś mój znowu pracował tu w Jawiszowicach na kopalni. 13 kilometrów codziennie jeździł na rowerze. Drogi takie były wtedy jakie były, kamieniste. Chorował prawie całe życie potem. Chorował, bo mówił zawsze, jo mom, dziecko, przemrożoną krew. Przeziębiał się, bo to ani ciepło się nie ubierał, niemniej jednak, biedny tryb życia miał, było bardzo biednie, ale starali się, żeby tym dzieciom było dobrze, żeby to ciepło rodzinne było. A po dwóch latach na świat przyszła moja siostra. Nie było miejsca na drugie łóżko, więc tato zbił z desek, takie niziuteńkie łóżko, i to było wsuwane pod to wysokie. Bo te łóżka były wysokie, na takich nóżkach, i to się wsuwało, więc w dzień to było wsunięte, a na noc Marysia z Gienią spały na tym wyrku na środku prawie tej komórki, no a mama z tatą na tym łóżku.

…To drzewko wisiało nad łóżkiem, nad tym wyrkiem, bo dali już nie było miejsca. Był z cegły łobielony piec, dali był szrank, szofa, wtedy się to mówiło śrank – skrzynia na mamine ubrania. I z boczku umywalka z drutu z emaliowaną miską. Rano wszyscy my wyciągali suche igiełki z gemby i włosów, bo to drzewko wisiało nad głową, bo u powału wisiało na sznurku. Krótko my się drzewkiem cieszyły, bo szybko uskło i tata z niego zrobił rogolki do mieszania. A pod koniec już tej radości z tego drzewka, to to drzewko wyglądało jakby było odwrotnie powieszone. Najpierw te gałązki świerkowe były do góry, a potem to wszystko nawisło. Wilia, bo w Starej Wsi nie mówili wigilia, tylko wilia. Wilia była skromna. Ciotka ze swokiem mieszkali w drugiej części domu.

 

Ciocia to była siostra mamy, a swok to jej mąż?

Tak. Ciotka ze swokiem mieli dwanaście dań, bo mieli staw, sprzedawali ryby. Byli dobrze sytuowani. Myśmy byli biedni. My mieli tylko żur i pipę z pieczek.

 

Pipa z pieczek to kompot z suszonych owoców?

Tak. I linki to nasze rybki, bo na karpia nie było pieniędzy. Ale jakżeśmy zaczęły śpiewać kolędy i pastorałki, to było wesoło. Po Bożym Narodzeniu nie mogły my się doczekać Wielkanocy. W Wielką Środę ministranci przyjeżdżali z pragaczkami i klekotkami.

 

A pragaczki to….

Pragaczki czy tragacz to było kółko i z boku były takie trybka, to nazywali, takie spiralki. I to się obracało. I na tym była taka klapka, i jak to się obracało, to to klekotało, robiło bardzo dużo szumu. Właściwie to było w Starej Wsi, Wilamowicach i Pisarzowicach. Już dalej to nie było znane.

…no to ministranci przyjeżdżali z pragaczkami i klekotkami, jeździli koło swokowej stodoły, no bo jak mieli gospodarstwo, to była i stodoła, i że to niby miało wyganiać myszy ze stodoły. Ten szum, ten ruch. Zaś we Wielki Czwartek, jak ostatni roz przed Wielkim Piątkiem dzwoniły dzwony, wybiegałyśmy wszystkie do ogrodu, trzęsły my wszystkie drzewa owocowe w ciotczynym ogrodzie.

Dziewczyny – myśmy brały w tym udział. Chodziło o to, żeby obrodziły na przyszły rok. To było fantastyczne. Jak wszystkie dzwony ten ostatni raz dzwoniły, i to nie tylko u cioci, czyli u nos, ale u sąsiadów.

 

Też to pamiętam, ale wydaje mi się, że u nas  biegło się trząść drzewami, gdy dzwony dzwoniły na Zmartwychwstanie.

A na święconke miałymy baranka z żeleźnej formy, którego to mama piekła z drożdżowego ciasta, kawołek kiełbasy, cztery jajka, po jednym dla każdego. W Wielkanoc przychodził do nos skromny zajączek, na strychu w swokowych skrzyniach ze zbożem zostawioł pore cukierków, kolorową pisanke. Pamiętam też Zielone Świątki, kiedy to polili Sobótki. My wtedy były jeszcze małe, ale chciałymy okropnie z siostra widzieć. Mama z tatą zabronili nom iść, bo tam mogły iść tylko dorosłe dziewki, tak się mówiło na dziewczyny. Ale my ze siostrą, po cichu, boso, uciekły po ćmoku przez łokno. Ponieważ to okno było niziutko, więc my przeskoczyły. Patrzyły my jak dziewki z chłopcami tańcowali przy muzyce.

I Komunia Święta. Stara Wieś, 1955. fot.: archiwum prywatne

A ile wtedy miałyście lat?

No, osiem, dziewięć. Takie dziewczątka, ale byłyśmy ciekawe, jak to wygląda. I właśnie przyglądałyśmy się jak chłopcy, kawalyry, z dziewczętami tańcowali przy muzyce, śpiewali i przeskakiwali przez łogień. Jak my szły już nazod, to po drodze nachytałymy świecących janiczek. To są robaczki świętojańskie. Tak to w  Starej Wsi się mówiło. Podejrzewam, że to chodziło o to, że wtedy  jest św. Jana. Nachytały my tych janiczek, nie wiedząc co to jest. Nie było wiadomo o co tu chodzi. Wlazłyśmy po cichu przez okno do izby, do tej naszej komórki, a na skrzyni, co mama tam miała ubrania swoje, na skrzyni z tych świecących robaczków ułożyłymy dwa zegary ze wskazówkami. Przepięknie to wyglądało. Gienia zrobiła jeden zegar, jo drugi. Nie wiedziałymy jak te janiczki wyglądają, bo one w dzień lotały, w nocy porozłaziły się po całej izbie. Tata jak rano wstoł i widzioł tyle tych czornych roboków łażących po ścianach, to zaroz wiedzioł czyja to robota. Wytargął nos wtedy fest za uszy.

To by było tyle o tych zwyczajach… No, Śmiergusty jeszcze były, wracając do tych Świąt Wielkanocnych, troszeczkę wyglądało to inaczej jak teraz, szczególnie na wsiach, bo dziewczyny były zabierane, chwytane za nogi, za ręce, w koszulach. To rano, jak była trzecia, czwarta godzina, i ku studni przeważnie. A przy studni były takie koryta z wodą do pojenia krów. No to jak tam nie było na tyle ciepło, aby te krowy tam wyprowadzali, to nabierali wody do wiader i te dziewczyny tam taplali. Tak się to nazywało. Dziewczyny się broniły, ale radość była niesamowita. A my jako takie dziewczątka też chciałyśmy być pokropione, ale to takie chłopaczki w szkolnym wieku przychodzili też młodsze dziewczynki polewać. To myśmy tak okna w tej naszej komórce zamykały, żeby je łatwo było otworzyć. Więc chłopaczki przyszły, pchnęli tylko troszeczkę ręką no i polali nas, i była radość niesamowita, no bo chłopcy byli i polali dziewczyny. Jeśli chodzi o takie starsze dziewczyny, to miałam taką koleżankę, bardzo taka nieprzystępna, trochu wstydliwa i gdzieś tak chłopaki nie interesowali się nią. To już tak miałam siedemnaście, osiemnaście lat. I teraz jest śmigus-dyngus. I teraz każda dziewczyna szła do kościoła z mokrą głową, bo były polane przez kawalerów. A ona wstydziła się przyjść z suchymi włoskami, że chłopcy nie przyszli, i koleżanka druga, co tam mieszkała w pobliżu, podpatrzyła, że miała półlitrowy garnuszek i przed wyjściem do kościoła polewała sobie włoski, no żeby ludzie widzieli, że były u niej kawalery i przyszła mokra.

Przypisy:
1bauer
– pot. bogaty chłop, zwłaszcza niemiecki  (Słownik PWN)

Z Panią Marią Foksińską rozmawiała Teresa Jankowska.

Powrót do spisu treści…