Brzeszczańska Sybiraczka

p. Walentyna Czubaty i Robert Uroda. fot.: Agnieszka Moś

Brzeszczańska Sybiraczka.

Rozmowa Roberta Urody z Walentyną Czubaty – Polką urodzoną na Kresach, wywiezioną z rodziną do ZSRR, gdzie uczęszczała do szkoły, pracowała i żyła.

 

Robert Uroda: Pani Walu, niech Pani coś opowie o swoim ciekawym życiu.

Walentyna Czubaty: Jedni dziadkowie zostali wywiezieni na Sybir już za cara Piotra I. Drudzy mieszkali pod Lwowem, posiadali dwa młyny: jeden młyn letni, wodny, drugi wiatrowy na zimę. Byli dość majętni. Osiedlili ich pod Archangielskiem 17 km od miasta Czerepowiec1, słynącego dzisiaj z produkcji stali. Chutor2, czyli osiedle w którym mieszkaliśmy, otoczony był lasami, a przegradzała go rzeczółka Newa.

 

Pani się tam wychowała?

Jestem taką zagorzałą Sybiraczką, jak to się mówi. Było nas siedmioro, a przeżyło pięcioro. Teraz zostałam tylko ja sama. W Czerepowcu mieszkają i pracują dzieci i wnukowie od siostry i brata. Syn brata zawsze kartkę przyśle, napisze co tam u nich na osiedlu się dzieje. Z córką siostry kontakt się urwał. Kiedyś z mężem co roku tam jeździliśmy. Oj, tam naprawdę można było wypocząć. Lasy, grzyby, wymarzone miejsce – cud. Bardzo lubiłam spacerować obok Kanału Wołżańsko-Bałtyckiego3, łączącego Wołgę z Morzami Bałtyckim i Białym. Kanał posiadał kiedyś 42 śluzy. Obecnie ma ich osiem. Kiedy statki (wycieczkowce czteropokładowe) przepływały przez śluzę, to z górnego pokładu można było wysiąść na brzeg, a pozostałe trzy piętra były w śluzie. Pamiętam, jak pływały tam takie statki na drzewo – ,,łapciaki”, dwa koła miały…

p. Walentyna przed cerkwią, budowaną jeszcze za cara. fot.: archiwum prywatne

 

Parowce.

Tak, tak. Śluzy się ręcznie wtedy otwierało, dwie kobiety to obsługiwały. A ile tam kości ludzkich jest pochowanych… ilu więźniów tam zginęło.

 

Z łagrów?

Tak. A nad nimi pomnik carycy Katarzyny… Raz jechaliśmy autobusem, a nad brzegiem kanału stały okrągłe domy. Mówię do męża: „Co to za dziwactwo?” „Tam mieszkają więźniowie, jak strażnik wchodzi, to wszystkich widzi, kątów nie ma”.

 

A jak w PRL-u Państwo tam jechali w odwiedziny? Ja raz tranzytem przez ZSRR jechałem na Węgry i miałem na to 24 godziny. Nie wolno było zboczyć z trasy. Na wszystkich skrzyżowaniach, ulicach, we wszystkich sklepach stali milicjanci.

Tak było. Dla nich każdy był wrogiem, ale my jako rodzina mogliśmy przyjechać raz w roku i tylko na zaproszenie. Po przyjeździe dowody lub paszporty trzeba było zostawić na milicji, żeby nigdzie nie można było się poruszać. W biurze pracowała Lidia Nikołajewna i zawsze mi mówiła: ,,Masz okazję wrócić na rosyjskie obywatelstwo”, a ja sobie myślę ,,Czy ty śpisz babo, czy ci się śni, tam pojem do syta i w tyłek mi jest ciepło”. Brat mówił, że ja w Polsce to ,,w jedwabiach chodzę”. Siostra natomiast mówiła mi ,,Walka, tobie to się poszczęściło w życiu, nie martwisz się o jedzenie, ciuchy, nie widzisz tego pijaństwa…”. Rodzina w Rosji uważała, że ja opływam w dostatki, bo tam mnie było na wiele rzeczy stać. Siostra stanęła w mojej obronie i mówi, że ,,Wala to cały rok zbiera żeby do nas przyjechać”. Raz jedna z miejscowych nazwała mnie ,,polską suką”, dorwałam ją i tak jej przyłożyłam, że długo pamiętała.

Wypominki nad rodzinnymi grobami. fot.: archiwum prywatne

Wypominki nad rodzinnymi grobami, 2001. fot.: archiwum prywatne

 

Wróćmy do odległych czasów. Jak wyglądała nauka w szkołach, do których Pani chodziła?

Na miejscu była szkoła 4-klasowa, a do 7-klasowej było 3 kilometry. Chodziło się pieszo w mrozie minus 40 stopni, jeden ziemniak ciepły w jednej kieszeni, drugi w drugiej, a jak przyszło się do szkoły, to pod stołem obrało się je i zjadło na śniadanie. Do domu się wróciło i tam też ziemniaczek i kapusta. Po skończeniu siedmiu klas przyjęli mnie do technikum medycznego, a że miałam same piątki, to dostałam stypendium, ale w drugim półroczu miałam już jedną trójkę i stypendium nie dostałam. W Czerepowcu ruszała budowa zakładu metalurgicznego i poszłam do roboty, ledwo 18 lat skończyłam.

6 klasa, rok 1948. Pierwsza z prawej stoi p. Walentyna. fot.: archiwum prywatne

 

Pracowała Pani w hucie?

Na budowie. To był rok 1950. Ręcznie kopałyśmy fundamenty, koparek nie było. Rozpalałyśmy ognisko na zamarzniętej ziemi i jak odtajało, przesuwałyśmy ogień, a w tym miejscu kopałyśmy i tak dalej. Z pracy przychodziło się wieczorem, rano ręce opuchnięte nie mogące nic uchwycić, jeść nie ma co, z walonek słoma wychodzi, a do roboty iść trzeba.

Budowa metra w Leningradzie. Na dole pierwsza z lewej p. Wala. fot.: archiwum prywatne

 

Płacili?

Groszowe. Na chleb nie zawsze starczało. Z początku nie wiedziałam co to znaczy ,,wywieźć na katorgę”, dopóki sama nie zaznałam katorgi. Przerobiłam tam półtora roku. Później zostałam przyjęta do technikum pod Leningradem, gdzie szkolili weterynarzy i zootechników. Dostałam 140 rubli stypendium, co starczało na pajdę chleba. Z domu pomocy żadnej nie miałam. Po półtora roku przyjechałam do domu i tam poznałam swego przyszłego męża. Pochodził z bogatej polskiej rodziny, rodzice mieli 25 hektarów ziemi pod Lwowem. On był traktorzystą, a ja pomocnikiem. Umorusany człowiek był po łokcie. Szczególnie przy remontach, olej kapał z rąk.

1 Pani Wala

p. Walentyna. fot.: archiwum prywatne

 

Czy w szkole były inne dzieci polskie?

Nie, same rosyjskie. Przyjechała później rodzina polska, ale nie wolno było się z nikim kontaktować. Nie wolno było się nawet przeżegnać. W siódmej klasie zdawałam egzamin z konstytucji. Idąc do szkoły wskoczyłam za krzaczek przy cmentarzu i przeżegnałam się mówiąc ,,Boże, pomóż mi zdać ten egzamin.” I zdałam na piątkę. Batiuszka4 Stalin wszystko tępił. Pamiętam, jak chodziłam do drugiej klasy, przeziębiłam się i z nosa ciekła mi krew. Mama zaprowadziła mnie do lekarza, miał żółte pagony z gwiazdkami. Pooglądał mnie, osłuchał i rzekł do mamy: ,,Matka, nic temu nie będzie, rano i wieczorem szklanka ciepłego mleka, położyć na piecu piekarskim, pod kożuchem, za tydzień poleci do szkoły.”

 

To był lekarz wojskowy?

Lotnisko było 100-200 metrów od naszego domu, był tam budynek piętrowy, a w nim jakby szpital wojskowy. We wsi też stacjonowało wojsko. Samoloty robiły taki huk i hałas, a jak lądowały to zdawało się, że zahaczą kołami o nasz dach.

 

Cerkwie były zlikwidowane?

Wszystkie. Najpierw stały tylko kopuły bez krzyży, później wszystko rozebrano i przetopiono. Zostały tylko fundamenty.

Nieistniejąca już cerkiew, w której chrzczona była p. Wala. fot.: archiwum prywatne

 

 Czy w domu mówiło się po polsku?

Tato mówił po polsku. Jak my przyjechali na urlop, to mój mąż mieszał języki. Na to tato mówił, żeby gadał po polsku, bo on wszystko rozumie. W 1957 ruszyła repatriacja. Gomułka ogłosił, że Polacy zesłani do ZSRR mogą wracać do Polski. Wie pan, nie mieliśmy ani radia, ani gazet, jedynie głośniki, przez które nadawano wiadomości. Mój mąż dowiedział się o tym, ale nic mi nie mówił że chce wyjechać do Polski. Mąż bał się, że babski język wszystko „wypapla”. Polacy byli tam niemile widziani.

Mąż przy wyrębie lasów, rok 1957. fot.: archiwum prywatne

 

To nikt nie wiedział, że jesteście Polakami? 

Mąż miał wpisane Ukrainiec, a ja ani Polka, ani Rosjanka. Mąż był starszy ode mnie o 7 lat, on wiedział co to wojna, co to ,,zdrada ukraińska”. Wszystko przemyślał. Po tygodniu zaciągnął mnie do biura paszportowego, a że ja miałam ładny charakter pisma, kazał mi wypełniać rubryki. Pytam go, co mam wpisać w ostatniej rubryce, gdzie trzeba było podać obywatelstwo, jak ja ani Polka, ani Ruska, ani Żydówka. ,,Pisz obywatelstwo polskie, bo jak wpiszesz ruskie, to gówno cię stąd wypuszczą.” Na jesień 1957 mąż zaproponował, żeby przenieść się w okolice Lwowa. Przyjechaliśmy do Kijowa na plac, gdzie te rozróby były…

 

rewolucja Majdan.

Mój zapisał się do roboty na kopalnię. Zamiast tego skierowano go do sadzenia drzewek w Donbasie. W międzyczasie papiery repatriacyjne szły za nami. Dostaliśmy wezwanie po odbiór przepustek granicznych. Mąż przyznał, że do końca trzymał to w tajemnicy, ponieważ obawiał się szykan. Zgłosiliśmy się po odbiór, mąż załatwił to w chwilę. Następnie weszłam ja. Za biurkiem siedziała ,,dama” – trzygwiazdkowy oficer z błyszczącymi pagonami i mówi, że ,,takich Polaków jak wy tam zabijają jak psów, bo to tereny niemieckie”, a ja myślę, że jak mnie tutaj nie zatłukli, to mój mąż nie da mnie tam zatłuc. 15 minut mnie molestowała, a ja stałam i milczałam, aż w końcu rzuciła te papierzyska. Mówię mężowi, że ,,dama” namawiała mnie do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego, na co odpowiedział że „gówno byś widziała, nie Polskę”. Z Donbasu udaliśmy się w kierunku Lwowa i granicy. Mąż po raz kolejny uprzedził mnie, że mam nic nie mówić, że wracamy do Polski, bo może się to skończyć dla nas tragicznie.

 

Gdzie przekraczaliście granicę?

W Medyce. Oczekując tam na następny pociąg byliśmy bez pieniędzy i bardzo głodni, a na górze była stołówka i pachniało… W bagażu miałam 2,5 metra materiału batystu, który udało mi się spieniężyć i mogliśmy zjeść zupę. W pociągu do Przemyśla zakonnica rozdawała słodką herbatę, pomyślałam wtedy, że u nas w Rosji to by każdy dostał bat po grzbiecie. W Przemyślu na punkcie repatriacyjnym dostałam zupę, do tego pełny kosz chleba oraz drugie danie i kompot. Z wrażenia, że to za darmo, aż mi ,,klucha” w gardle stanęła. Następnie dali nas do Zgorzelca. Przez dwa tygodnie zżerałam wszystko, apetyt mi dopisywał, zjadałam 4 pajdy chleba i pół kostki masła. Po miesiącu aklimatyzacji posłali nas do Jeleniej Góry. Mąż na zesłaniu pracował na koparkach, walcach oraz na traktorach nazywanych ,,gasgieny” na drzewo.

p. Wala z mężem po przyjeździe do Polski. fot.: archiwum prywatne

 

Gaz drzewny. Niemcy też to stosowali w czasie okupacji.

Silnik rozruszali na benzynie, a potem na gazie. Mąż od razu dostał pracę przy budowie dróg. Ja jakoś szybko weszłam w to otoczenie. Było tam dużo Rosjanek, które wracając z niewoli zostały tam. Dostałam pracę przy zbiorze wikliny. Sezon zaczynał się od listopada. Dla mnie była ona bardzo lekka w porównaniu z pracą w lesie na Syberii. Zarobiłam 1200 zł (w 1958 r.). Później pracowałam chałupniczo, szyłam fartuchy, które szły na wojnę w Wietnamie.

 

A jak trafiliście do Brzeszcz?

Bracia męża przyjechali do pracy w kopalni w 1957 roku. Siostry mieszkały w Krakowie.

 

To w którym roku przyjechaliście do Brzeszcz?

W 1970 – i tak 47 lat tu mieszkam. Mąż zmarł w 1992 r.

 

Pracowała Pani w KWK „Brzeszcze”?

Najpierw pracowałam w spółdzielni ,,Wielobranżówka” w Oświęcimiu przy szyciu kożuchów w garbarni. Później kleiłam zabawki futerkowe na eksport do USA. W 1980 roku przeniosłam się do kopalni, dali mnie do pracy w ,,Domu Górnika”. Choroby nie pozwoliły mi pracować fizycznie i po wielu, wielu staraniach i perypetiach przeszłam na rentę. Mąż pracował na zwałach, jeździł spychaczami. Pewnego razu kopalnia zakupiła stary czołg przerobiony na spychacz. A że mąż znał się na tych maszynach, wygarnął wszystkim, że to kolos, ciężki, że kopalnia nie zarobi na paliwo do niego. Ktoś doniósł to władzy i zaczęły się szykany. Mąż w proteście powiedział, że więcej tam do pracy nie pójdzie. Po jakimś czasie przeniósł się do pracy na ,,łupku”.

 

Czyli na hałdzie.

Tak.

 

Jak Pani wyjechała, to rodzice chcieli, żeby Pani wróciła?

Tato jak sobie popił to mówił: ,,Pojadę Walka z wami”, a jak otrzeźwiał to: ,,Dziecko, gdzie ja pojadę na stare lata, a poza tym na niemieckie tereny nie pojadę”, a do Lwowa nie mieli prawa powrotu. Tam za każdym rogiem był szpieg. Jak myśmy tam przyjechali w odwiedziny, to miejscowi mówili szwagrowi, że ,,szpiedzy przyjechali”. Szwagier ratując sytuację odpowiadał, że przyjechaliśmy popić tańszej wódki. Panie, co tam szpiegować?! Jak od Leningradu jechało się 9 godzin, a przez 200 km żywej duszy pan nie spotkał. Tam to nawet więźniowie nie uciekali, bo dookoła bagniska, trzęsawiska i wilki. Raz przyjechaliśmy na cały miesiąc i mama miała nadzieję, że zostaniemy, ponieważ wszyscy stamtąd wyjechali. Teraz to nie wyobrażam sobie żyć tam, drzewa na plecach przynieść, wody ze źródła przynieść, a poza tym ja już nie pasowałam do tego środowiska. U nich nie wolno było tak mleć jęzorem, jak się za dużo powiedziało, to kara, na przykład przez dwa tygodnie ciąć drzewo na opał dla milicji.

Rodzice p. Wali, rok 1957. fot: archiwum prywatne

 

A rodzeństwo nie chciało wrócić?

Wydali się za ,,ruskich” i stracili automatycznie obywatelstwo. Siostra Lidia wyszła za Rosjanina, siostra Paulina za Fina, dwaj bracia także ożenili się z Rosjankami. Tam ludzie żyją biednie, od brata syn z żoną pracują w hucie, zaplecze socjalne mają bardzo dobre, urlopu mają 2 miesiące.

Resztki z domu dziadków. fot.: archiwum prywatne

 

Może dlatego, że klimat jest bardzo surowy?

W ubiegłym roku w zimie było 40 cm śniegu, 45-50 stopni mrozu w nocy i 35 stopni w dzień.

 

Ktoś z rodziny był może w Polsce?

Nie, bo tam jak nie ma się polskiego obywatelstwa, to ciężko otrzymać paszport, poza tym taki wyjazd kosztuje, nie każdego stać.

p. Wala. fot.: archiwum prywatne

 

Czym ludzie się tam zajmowali?

Praca w lesie, innej nie było. Były za to 2 sklepy, felczer, żłobek, przedszkole, klub, stołówka, sala kinowa. Obecnie jest tam 1 sklep, klub i felczer. Las w promieniu 100 km został wyrąbany, rosną tylko samosiejki brzozy i osiki. Wszyscy moi bliscy pracujący przy wycinkach byli schorowani, a przemarznięci umarli. Głównie na raka wątroby, żołądka lub wylew.

 

A czy była Pani w pionierach? Było to obowiązkowe?

Nie pamiętam, nie nosiłam tego czerwonego ,,jęzora”. W siedmiolatce zapisywali do komsomołu, też tego nie pamiętam, ale na pewno nie nosiłam tego czerwonego ,,halsztuka”6, jak oni to nazywali.

Technikum medyczne, rok 1951. fot.: archiwum prywatne

 

A jak poszła Pani do pracy, to do partii agitowali?

Nie było tego. Ludzie w większości byli wierzący.

 

Był spokój.

Tak.

 

Rodzina męża pochodziła z Ukrainy…

Tak. Matka męża wpadła do lodowatej wody i wkrótce zmarła. Ojcu podstępnie podsunięto jedną z córek z biednej rybackiej rodziny znad Dniestru. Opito go, a jak było już po wszystkim, kazano mu się z nią żenić, inaczej zostanie skrócony o głowę…

 

Jak przyjechaliście do Polski, byliście szykanowani?

Nie. Raz jedna z sąsiadek nazwała mnie ,,ruską małpą”, ale później mnie przepraszała.

 

Czy mąż jeździł do rodziny na Ukrainę?

Namawiałam go, żeby tam jechać. Nie zgodził się. Miejscowa ludność nie lubiła Polaków, chociaż to też byli Ukraińcy i Polacy.

 

A w Rosji jak było?

Mąż nie przyznał się, że jest Polakiem, miał wpisane Ukrainiec.

 

I pani nie wiedziała, że jest Polakiem?

Nie. Nazywali go Ukrainiec, Czubaty. Ja myślałam, że to od wyglądu, włosy miał kędzierzawe, chodził bez czapki z takim czubem. Dopiero w 1957 jak składaliśmy papiery na wyjazd, to się dowiedziałam.

Pani Wala z mężem. fot.: archiwum prywatne

 

Proszę powiedzieć, co jadało się w tamtych czasach w Rosji?

Bieda z ,,biedoju”, jak się mówiło. Ziemniaki i kapusta to było podstawowe jedzenie.

 

A w święta?

Święta religijne były zakazane. Nie było kalendarza. Jak były jakieś święta, to mama piekła nam ciasto, tak zwany piróg. A tak to kartoflanka i kapuśniak.

 

A mięso?

Jak się kawałek dostało, mama ugotowała to z kapustą, tata posiekał drobniutko, wymieszał z kapustą i oczywiście jadło się z jednej miski. Każdy czerpał z miski pod swoim krajem. A było nas pięcioro z tatą i z mamą. Broń Boże, żeby się przejechało łyżką gdzieś dalej, od razu było upomnienie. Posiłki jadało się tyko razem.

 

A wieczorem?

Było trochę popiołu w piecu, to się ziemniaki piekło i do tego kapusta i… do spania.

 

Czy mieliście ogródek, uprawialiście ziemniaki?

Od kołchozu dostawało się 30 arów, na 15 siano żyto na słomę, a na reszcie ziemniaki i warzywa. Kapustę dostawało się od kołchozu, kisiło się ją dając na spód małe kapustki, które były przysmakiem. Marchewkę zjadano jak tylko wyrosła z ziemi, prosto z grządki. Bieda była, choć niektórym lepiej się powodziło. Jak chodziłam do szkoły, to zawsze na końcu i musiałam zachować odstęp od pozostałych.

 

To dlatego, że pochodziła Pani z biednej rodziny?

Tak.

 

Czyli też byli bogaci i biedni?

Tak. Kto był zdolny i sprytny, to doszedł do stanowiska. Jak moja siostra, która była dyrektorką ogólniaka. Matematyki uczyła. Ja po osiemdziesiątce, a całą tabliczkę mnożenia wyrecytuję. Ojciec nie dbał o naszą edukację, musiałyśmy radzić sobie same.

 

Komarów było dużo?

Oj, jak się szło z roboty, to się brało ,,wiecheć” brzozową i trzeba było je odganiać, bo inaczej cię oblepiły.

 

W domu też były komary?

Okna kocami trzeba było zatykać, bo inaczej każdą szparką weszły. Komary nie były takie dokuczliwe jak pluskwy. Jak nogi od łóżek posmarowało się naftą, to one po suficie szły i na człowieka spadały. Smród od rozgniecionej pluskwy jest niesamowity, gówno przy tym to pachnie. Na śnieg ją wyrzucisz to zdechnie. Do domu przyniesiesz to ona ożyje. Karaluchy natomiast tępiło się mrozem. Na jedną noc wygonili nas spać do łaźni parowej, a dom zostawili z otwartymi drzwiami i oknami. Rano pozamiatali nieżywe karaluchy. Wszy też były, ale mama dbała o czystość. Mydła nie było. Robiło się ług. Popiół drzewny rozłożony na płótnie przelewało się wrzątkiem i w tym płynie prało się, myło i odkażało. Co sobota tradycją było, że wszyscy szli do łaźni parowej i każdy przynosił flaszkę. A z kieliszków tam nie piją…

Największą biedę mieliśmy, jak tato w obozie był. Przy sianiu owsa miejscowy chłop namówił go do zabrania worka owsa. Oczywiście brakło tego jednego worka. Chłop się wyparł i wykupił, powiedział, że to tato wziął. Ojciec dostał 3,5 roku łagru. Po wyjściu bardzo chorował na malarię, załatwili gdzieś chininę i go leczyli. Były takie dni, gdzie przez jeden miesiąc jedliśmy sparzone wrzątkiem pokrzywy. Mama nam z głodu zaczęła puchnąć. Uratował ją weterynarz z kołchozu, dał mamie leki przeznaczone dla bydła, bo były bezpłatne i mama przez rok dochodziła do siebie. Takie to przygody Robinsona. Niektórym jak opowiadam, to mówią, że mi się śni. Pamiętam i nie wstydzę się przyznać, jak było. Była wojna, była głodówka, była bieda, ale Bóg czuwał nad nami.

 

Polacy dobrze Panią przyjęli.

Tak. W Przemyślu pierwszy raz w życiu najadłam się do syta, co w Rosji było niemożliwe. Nie raz mi mówili, żebym napisała książkę. Nie dam rady. Jak czytałam książkę „I Bóg o nas zapomniał”, o Polakach zesłanych do Kazachstanu, to drugi raz to przeżywam, ten głód i to wszystko. Na razie cieszę się, że mogę sama się poruszać. Czasem mówię „Matko Boska, nie pozwól, żebym leżała chora.”

 

Ale… przecież panie z OPS-u się Panią opiekują.

Nie spodziewałam się, że będę miała taką opiekę. W Rosji tego nie ma.

 

Z Panią Walentyną Czubaty rozmawiał Robert Uroda.

 

Przypisy:
1Czerepowiec – miasto w północnej części Rosji w obwodzie wołogdziańskim, 310 tys. mieszkańców.

2Chutor – odosobniony, najczęściej niewielki punkt osadniczy na słabo zaludnionych obszarach Ukrainy i Rosji.

3Kanał Wołżańsko-Bałtycki – system rzek i kanałów żeglownych w Rosji, łączący Morze Bałtyckie oraz Białe ze Zbiornikiem Rybińskim na Wołdze. Długość 1100 km. Budowa ukończona w 1964.

4Batiuszka – pop, kapłan prawosławny, ojciec, ojciec narodu.

5Gaz drzewny – paliwo produkowane w procesie zgazowania drewna, stosowane do zasilania silników spalinowych.

6Halsztuk – chusta trójkątna do munduru.

Powrót do spisu treści…